Hordy Niemców i Azjatów podbijają ceny. Gdzie się pojawią, tam zapomnij o taniej wyprawie
Zanim wybierzesz się do jakiegoś kraju, sprawdź czy aktualnie nie jest on hitem wyjazdowym dla przedstawicieli innego, bogatego państwa. Jeżeli tak, strzeż się cen: na miejscu możesz się… niemile rozczarować.
To nie będzie obiektywny tekst. To subiektywne odczucie podróżnika z Polski, który coraz częściej napotyka na niewidzialną barierę, powodującą utrudnienia w tanim podróżowaniu.
Bariera przybiera postać turysty z Niemiec lub Skandynawii, który płaci bez zająknięcia pełną – i często mocno wygórowaną – cenę w biurze z lokalnymi wycieczkami. Albo skośnookiego podróżnika, który nie rozumie ani słowa po angielsku w wypożyczalni samochodów lub w sklepie z pamiątkami, po prostu wyciągając kartę i płacąc żądaną kwotę. Bez słowa sprzeciwu.
A my razem z nim. Dlaczego? Ponieważ odbijamy się od klasycznego: „rabat? Kiedyś tak, teraz nie muszę. Nie chce Pan w regularnej cenie? Za chwilę i tak to sprzedam Chińczykowi, już za wyższą stawkę”.
Syberia? Made in China!
Syberia, wyspa na środku jeziora Bajkał, zima, tydzień temu. Minus 35 stopni. Wszędzie dookoła widać turystów z Chin. Czuję się jak w Pekinie lub w Urumqi: poza mną i moimi towarzyszami wyjazdu, w marszrutce (rodzaj transportu publicznego na terenach byłego Związku Radzieckiego) są tylko Chińczycy.
Uśmiechamy się do nich, oni do nas, większa interakcja jest dość skąpa, ponieważ Chińczycy średnio znają angielski (gdzie „średnio” to eufemizm), a moja znajomość chińskiego ogranicza się do 30 słów, z czego połowa to słowa uważane za nieparlamentarne.
To właśnie oni odpowiadają za bieżący, niekiedy absurdalny poziom cen na Syberii. Zapomnijcie o „tanio”. Tanio już było. Kiedyś.
Aktualnie? Pytanie o zniżkę lub ewentualną promocję przy wynajmie samochodu, zakupie usługi turystycznej, wycieczki po lokalnych atrakcjach, rezerwacji noclegu – pozostaje skwitowane uśmiechem. Jak w tym powiedzeniu:
– W odpowiedzi na pytanie o rabat, informujemy uprzejmie szanownych klientów iż Rabat jest stolicą Maroka.
Globalizacja? Nie. Przesunięcie środka ciężkości w niektórych krajach i regionach turystycznych. Najazd „bogatych” podróżnych powoduje skokowe zwiększenie cen na wszelkie atrakcje. A Ty, kolego z Polski, nie marudź. Nie podoba się? Jedź w inne miejsce.

O turystyce na Islandii słów kilka
Czy to tylko moje odczucia, spaczone po hordach Chińczyków w tak niegościnnym na pozór miejscu jak wschodnia Syberia? Takich turystycznych niespodzianek jest znacznie więcej. Turyści z Państwa Środka praktycznie skolonizowali turystycznie pewną piękną europejską wyspę. Dzwonię zatem do znajomego.
– To fakt, nie muszę martwić się o ruch w interesie. Jest coraz lepiej. To znaczy gorzej – śmieje się Sigurd.
Sigurda poznałem podczas jednego z moich wyjazdów na Islandię. Sympatyczny brodacz, który pracuje w jednej z lokalnych wypożyczalni samochodów. Turystykę na Islandii dzieli na dwa okresy: przed i po najeździe Chińczyków. Era „po najeździe” trwa cały czas – i nic nie wskazuje, aby to miało się zmienić.
* * *
– Widzisz, wcześniej nasze cenniki były elastyczne. Negocjowalne. Nie jesteśmy dużą siecią wypożyczalni, tylko firmą rodzinną. Jeżeli sympatycznie nam się z kimś rozmawiało, widzieliśmy że przyleciał z jakiegoś egzotycznego kraju i liczy każdą koronę – mogliśmy nieco zejść z ceny.
– Dlaczego?
– Ponieważ wszystkim nam się to opłacało. Jeżeli mieliśmy perspektywę braku zarobku, bo aktualnie był niski sezon i brak rezerwacji, to lepiej było puścić samochód w trasę nawet za 50 proc. normalnej ceny.
– A teraz?
– Teraz? Teraz wszystko schodzi na pniu. I 80-90 proc. zamówień to Azjaci. Dla nich bariera cenowa nie występuje. Po prostu płacą idealnie tyle, ile chcemy. Jak podwyższymy ceny, to bez mrugnięcia okiem zapłacą wyższą stawkę. Nie widać po nich, aby byli zainteresowani jakimkolwiek rabatem.
– No dobrze, a co z turystami takimi jak ja? Wiesz, backpacker z Polski, który lubi podróżowanie w wersji „wydać mało, dostać dużo”?
– Nie mamy żadnego interesu w dawaniu rabatów. Nie teraz, odkąd Chińczycy zalali nasz kraj. To prawdziwa plaga. Klęska urodzaju, czas chyba uczyć się chińskiego. Są wszędzie.
– Chyba nie macie powodu do narzekania?
– Tak i nie. Interes kwitnie, oni zostawiają masę pieniędzy. Ale widzisz, dziwnie się czuję, gdy dookoła tylko ich widzę. To nie ma nic wspólnego z rasizmem. Po prostu kiedyś było u nas na Islandii bardziej różnorodnie. A teraz w turystycznych miejscach dostrzeżesz tylko chińskie buzie.
Tak mówi Sigurd, z którym rozmawiałem na WhatsAppie kilka godzin temu.

Co z tymi cenami?
Spójrzmy prawdzie w oczy. Przy planowaniu podróży w dane miejsce warto sprawdzić, jaki jest jego „status popularności”. I nie, nie o liczbę zabytków i innych atrakcji chodzi. To kwestia tego, czy aktualnie ów kraj nie jest na szczycie listy kierunków wyjazdowych bogatych nacji. Przykłady?
O Islandii już wspomniałem. O Syberii także. W obu przypadkach za wzrost cen usług turystycznych odpowiadają podróżni z Chin. To ich klasa średnia, rosnąca jak na drożdżach. jest „winna” takiej sytuacji.
Pół biedy, jeżeli po prostu wiąże się to z kolejkami do popularnych miejsc, ponieważ przed nami jest tabun skośnookich turystów, obwieszonych aparatami i kamerami. Gorzej, że ma to przełożenie na ceny, w tym także usług turystycznych – co dotyka przedstawicieli wszystkich nacji, także Polaków. I odbija się sporym rykoszetem.
Przesada? Ależ skąd. Maria Kruczkowska z Gazety Wyborczej wprost definiuje to zjawisko:
– Chińczycy wydają tyle za granicą, że często nazywa się ich „chodzącymi portfelami”.
To fakt: zachowanie turystów rodem z Chin można porównać do stwierdzenia → król się bawi, złotem płaci. Nie tylko podczas podróży wewnętrznych (po rozległym terytorium Chin), ale w modne miejsca na mapie świata.

Chiński potop
CNN bez ogródek twierdzi, że chińska turystyka może okazać się „gamechangerem” – najważniejszym zjawiskiem w globalnym przemyśle podróży od czasu wprowadzenia lotów pasażerskich. Niestety, owe zmiany reguły gry powodują, że gwałtownie kurczy się możliwość taniego podróżowania.
Jesteśmy na Fly4free.pl, więc konkret: próba rezerwacji (z Polski) 3-dniowego touru po jeziorze Bajkał, w skład którego wchodzić miały dwa noclegi, transport z Irkucka, całodniowa jazda po zamarzniętym jeziorze oraz posiłki, przyprawiła mnie i moich towarzyszy o palpitację serca. 20-25 tys. rubli od osoby (1150-1450 PLN). Poziom cen, cóż, norweski albo grenlandzki. Lub prościej: chiński. Dostosowany do turystów z Państwa Środka. Ach, była jeszcze wersja „budget”, z transportem publicznym autobusem oraz noclegiem w sali wieloosobowej, z toaletą na zewnątrz. Cena? 9000 rubli.
Negocjacje? Brak. Albo zapłacę pełną kwotę (z góry) za pośrednictwem PayPal, albo… wycieczka trafi do innych turystów. Chińskich.
Będąc na miejscu, i mając okazję do rozmów w języku rosyjskim, okazało się, że miejscowi sami śmieją się z takiego najazdu. Rezerwując na miejscu udało się sporo zaoszczędzić w porównaniu do oferty agencji, nastawionych na zwiększony i wręcz masowy ruch turystów ze Wschodu, mających portfele pełne kart kredytowych. Ale nie zawsze i nie wszędzie. Cóż, popyt i podaż, ekonomia jest nieubłagana.
…a miejscowi już teraz zacierają ręce, inwestując w bazę noclegową, tabor samochodowy, ulotki w języku chińskim. I liczą pieniądze.

Nie tylko Syberia i Islandia
Zadziwiające, że turyści z Państwa Środka ukochali sobie Islandię czy okolice syberyjskiego jeziora Bajkał, a nie widać ich na północy Norwegii, która jest równie piękna (o ile nie piękniejsza). Tutaj jak na dłoni widać swoistą modę lub preferencje krajowe.
Patrząc nieco szerzej: to nie pierwszy ani jedyny raz. Niemcy, Skandynawowie, Kanadyjczycy – każda z tych nacji ma swoje ulubione „miejscówki” na świecie, na które aktualnie panuje u nich moda (lub inne uwarunkowania).
Czasami ma to oparcie w historii. Nie można dziwić się, podróżując po Namibii i słysząc wszędzie język niemiecki – wszak przez pewien czas była to kolonia niemiecka, a w tym afrykańskim państwie około 2 proc. społeczeństwa jest pochodzenia niemieckiego.
Problem w tym, że jako turysta „z Europy” jesteśmy niejako z automatu odbierany jako turysta z Niemiec. Kraju, w którym poziom zamożności (także w kwestii kwot wydawanych podczas zagranicznych wojaży) jest większy niż w Polsce. I próba tłumaczenia w namibijskich miastach, takich jak Windhuk, Swakopmund czy Luderitz, że nie stać nas na daną atrakcję, bo skrojona jest pod portfel bogatszego turysty, mija się z celem.

Jechać? Omijać?
Ktoś może powiedzieć: taka jest kolej rzeczy. Moda i zwiększony popyt windują ceny w górę. Ale – mimo wszystko – niezdrową sytuacją jest moment, w którym orientujesz się, że właśnie musisz płacić więcej… tylko dlatego, że miejscowi przyzwyczaili się do gości z konkretnego kraju, z bardziej zasobnym portfelem.
Co robić? Przeczekać najazd Chińczyków na Islandię czy Syberię, bogatych Kanadyjczyków i Amerykanów na Antarktydę? Problem w tym, że ta „moda” może trwać wiele lat.
Cóż, drogi turysto: płać (i płacz).