Dlaczego polski rząd ma w nosie pasażerów i linie lotnicze? Varadi ma rację: Mamy przekichane
Sposób, w jaki rząd zamroził, a teraz odmraża połączenia lotnicze w naszym kraju, to brak szacunku dla przewoźników, biur podróży, a przede wszystkim – pasażerów.
Oczekując we wtorek na rządowe rozporządzenie z listą krajów, do których będziemy mogli polecieć, żartowaliśmy sobie z dziennikarzami z innych redakcji, że pamiętając poprzednie tego typu akty prawne, publikacji dokumentu możemy się spodziewać o 23.58. Niewiele się pomyliliśmy – dokument, w którym określono zasady wznowienia lotów międzynarodowych pojawił się o godz. 20.38. Czyli w momencie, gdy wielu pasażerów z ważnymi biletami na loty do Edynburga, Londynu czy Sztokholmu kończyło się pakować lub zbierało się powoli do snu, mając w perspektywie lot z samego rana. Wiele z komentarzy, które zamieszczali m.in. pod tekstem na łamach Fly4free.pl nie nadaje się zbytnio do cytowania, ale ich zdenerwowanie można zrozumieć.
To samo można zresztą powiedzieć o załogach, ale też samych przewoźnikach. A zwłaszcza o linii Wizz Air, która postawiona pod ścianą, była zmuszona niemal na kolanie przepisywać swoją siatkę połączeń, bo przedstawiciele rządu uznali za zasadne czekanie do ostatniej chwili. Zresztą, nie po raz pierwszy, bo poprzednie “przedłużenia” zakazu lotów także były ogłaszane w absolutnie ostatnim momencie.
Piszę o “landrynce” nie przez przypadek, bo kiedy w zeszłym tygodniu rozmawiałem z Jozsefem Varadim, to w pierwszym odruchu, gdy usłyszałem jego zmasowaną krytykę rządu, pomyślałem sobie, że ok, coś jest na rzeczy, ale może jednak trochę przesadza. Nie. Zdecydowanie nie przesadza. Przypomnijmy jego słowa.
– Przykro mi, że tak mówię, ale Polska stała się najgorszym krajem w Europie pod względem obserwowania i wyczuwania potrzeb rynku, a także sił rynkowych, które go kształtują. Jednocześnie przez cały czas widzimy, jak bardzo wspierany jest LOT, a teraz przyjmuje to postać blokowania innych przewoźników i ustalania nonsensownych przepisów. Polska staje się powoli bardzo złym rynkiem, antyrynkiem, w którym podróże lotnicze będą coraz droższe, a odczują to konsumenci. Niestety, wygląda na to, że jako pasażerowie w Polsce, możecie mieć z tego powodu przechlapane – mówi.
I chyba trafia w samo sedno.
Marcin Horała, wiceminister infrastruktury i pełnomocnik rządu ds. CPK, a także główna “twarz” odmrożenia lotów, nie widzi problemu.
Ale problem jest. Staram się zrozumieć, że polski rząd na każdym kroku podkreśla swoją niezależność i to, że nie podąża ślepo za światowymi trendami, ale jednak w przypadku zakazu lotów nie mogę oprzeć się wrażeniu, że lepiej byłoby zrobić tak, jak każdy cywilizowany kraj: ogłosić decyzję o liście krajów (zwłaszcza tych, dla których zakaz będzie wydłużony) z choćby kilkudniowym wyprzedzeniem. Z elementarnego szacunku już nawet nie do linii lotniczej, ale przede wszystkim – do pasażerów z ważnymi biletami i planami podróży (już abstrahując od faktu, że to potencjalni wyborcy, co chyba w dzisiejszych czasach jest całkiem istotne). Nie jestem specem od epidemiologii, ale patrząc na rozwój koronawirusa doskonale widzę, że pandemia nie jest w stanie cofnąć się w danym kraju w ciągu 3-4 dni czy nawet tygodnia, jak zdaje się uważać pan wiceminister Horała.
Tym bardziej, że w ten sposób to na rząd spada częściowa odpowiedzialność związana z tym, że pasażerowie zostają na lodzie i muszą się siłować z linią lotniczą o zwrot pieniędzy za odwołany w ostatniej chwili lot, co jak wiemy, nie należy do rzeczy lekkich, łatwych i przyjemnych.
Niestety, obserwując działania rządu w temacie branży turystyczno-lotniczej nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w zarządzeniu „last minute” są one dość konsekwentne. I to w najgorszym znaczeniu tego słowa. Weźmy choćby spotkanie wicepremier Jadwigi Emilewicz z przedstawicielami branży turystycznej. Pytanie o otwarcie granic? Pada odpowiedź: Nie wiem, w połowie czerwca lub na początku lipca. 2 dni później premier Morawiecki ogłasza, że lada moment Polska znosi kontrole na granicach.
Tak samo “dynamicznie” rząd zabiera się za pomoc LOT. Tu akurat wicepremier Jacek Sasin zamierza patrzeć na przykłady innych krajów w Europie, które udzielają pomocy publicznej swoim liniom znajdujących się w kłopotach (jak zapowiedział wczoraj na antenie RMF FM). I bardzo dobrze – tyle tylko, że patrzę w moje archiwum tekstów i widzę, że pierwsze linie lotnicze w Europie miały wynegocjowane warunki pomocy z rządami pod koniec marca. My tymczasem mamy połowę czerwca, a oficjalny przekaz rządu brzmi tak, że być może “rozważymy pomoc publiczną”. To świetny, ale chyba dość spóźniony pomysł – być może przez ostatnie 3 miesiące rząd tworzył mnóstwo ratunkowych planów dla LOT, jednak nie wiemy o tym, bo tak naprawdę o kondycji spółki nie wiemy nic.
A wypowiedzi polityków nie nastrajają optymistycznie – jeszcze w zeszłym tygodniu perspektywa upadłości LOT była “fake newsem”, w tym tygodniu jest to możliwy i realny scenariusz… Strach myśleć, co będzie w przyszłym tygodniu.
Taki sam problem jest z wytycznymi dotyczącymi blokowania połowy foteli w samolotach. Nie wykluczam, że jako Polska wiemy najlepiej, ale też trudno mi uwierzyć, że wiemy lepiej niż wszystkie inne kraje w Europie, które nie stosują takich restrykcji i EASA, czyli unijna agencja do spraw bezpieczeństwa lotniczego, która nie wprowadziła takiego nakazu. Z drugiej strony: mamy głośny list otwarty szefów lotnisk, linii lotniczych i biur podróży, którzy apelują do premiera, aby wycofać się z tego pomysłu. Powody? Dokręcanie śruby przewoźnikom, którzy i tak w wielu wypadkach ledwo zipią po pandemii koronawirusa, już wprowadzone wytyczne, które są i tak dość rygorystyczne, a także wzrost cen biletów lotniczych i wycieczek.
Oczywiście, nie bądźmy naiwni – po wznowieniu lotów zapewne przez jakiś czas samoloty nie będą latały pełne (aczkolwiek trudno być pewnym, że tak się stanie), ale odmrażając loty rząd powinien stwarzać warunki, aby zmniejszać obawy pasażerów związane z lataniem i w efekcie – jak najszybciej ożywić cały rynek. Zwłaszcza w kontekście tego, że transport i turystyka to jednak dość istotne składowego naszego PKB, a im prędzej ludzie przekonają się do lotów np. Wizz Airem, tym szybciej skorzysta też na tym LOT.
Wróćmy jednak do biur podróży. Wspomniana wyżej drożyzna to jedno, inna sprawa jest taka, że… te wycieczki mogą się w ogóle nie odbyć, a biura podróży – mogą zacząć bankrutować.
W serwisie Money.pl czytamy, że dwa największe biura podróży, czyli Itaka i Rainbow stawiają sprawę jasno – jeśli połowa miejsc w samolotach będzie zablokowana, nie będą w ogóle realizować rejsów czarterowych.
– Przy połowie zajętych miejsc ceny za przelot wzrosną dwukrotnie. Jeśli założymy, że bilet w obie strony nad Morze Śródziemne to koszt ok. 1-1,2 tys. zł. za osobę, to by pokryć starty, musielibyśmy dopłacić do każdego pasażera ok. 800 zł. Nie udźwigniemy takiego ciężaru. Klient również nie dopłaci tyle – ocenia Piotr Henicz, wiceprezes zarządu Itaki.
To zaś oznacza, że branżę turystyczną zostawiono właściwie odłogiem, a sytuacja jest naprawdę kiepska. Rząd planuje co prawda wsparcie przewodników, pilotów i agentów wycieczek, ale szefowa resortu rozwoju Jadwiga Emilewicz przyznaje enigmatycznie, że “będzie to wymagało więcej pracy”. Dodaje też, że wielu touroperatorów może sobie nie poradzić ze zwrotem pieniędzy za wycieczki, które się nie odbyły – a czas na zwroty ma przyjść we wrześniu.
Konsekwencje mogą być jednak znacznie poważniejsze.
Czy linie się od nas odwrócą?
Chciałbym wrócić na chwilę do słów Varadiego o tym, że Polska stała się “antyrynkiem”. Przez ostatnie kilka lat byliśmy najbardziej dynamicznie rosnącym rynkiem lotniczym w Europie – liczba pasażerów rosła cyklicznie o kilkanaście procent, a w minionym roku niewiele brakowało, by nasze porty obsłużyły 50 mln ludzi. Przewoźnicy wykorzystują więc nasz apetyt na latanie, ale też wielki potencjał rynku, przy okazji same pośrednio przynosząc do Polski pieniądze: wpływy z turystyki, napływ inwestycji zagranicznych etc. Czy możemy się spodziewać, że przewoźnicy nie będą chcieli latać z Polski i ograniczą swoją ofertę? Nie możemy się spodziewać, bo to już się dzieje – znów posłużmy się wspomnianym wcześniej Wizz Airem, który jakiś czas temu zabrał kilka samolotów ze swoich baz operacyjnych na kilku polskich lotniskach i ulokował je na innych lotniskach w Europie, gdzie potencjał rynku ocenia jako zdecydowanie większy.
Czy faktycznie LOT jest faworyzowany przez rząd? Uważam, że tak, ale uważam też, że do momentu, gdy wszyscy gracze są traktowani podobnie i mają równe szanse na wolnym rynku, to nic złego. Tym bardziej, że nikt przy zdrowych zmysłach nie chce upadku i likwidacji LOT. Ale nie mam też wątpliwości, że Varadi ma rację twierdząc, że inne linie są w naszym kraju blokowane. Zwłaszcza te niskokosztowe, bo to przecież nie tylko kwestia Wizz Aira, ale też Ryanaira, którego rozwój w centralnej Polsce zablokował na lata spór dotyczący rozbudowy lotniska w Modlinie.
W tym całym „odmrożeniowym” chaosie największym kuriozum była huczna konferencja sprzed kilku dni, poświęcona Centralnemu Portowi Komunikacyjnemu. Prezydent, premier i inni możni przekonywali wówczas, że jesteśmy “narodem zwycięzców” i nowe megalotnisko na pewno powstanie. Tyle tylko, że jeśli rząd będzie rozmawiał z potencjalnymi przewoźnikami i inwestorami w taki sam sposób, w jaki teraz traktuje inne linie, to w najlepszym razie w Baranowie powstanie wielka dziura w ziemi.