Narzekamy na ekstra opłaty w tanich liniach, a jednak płacimy na potęgę. Fatalne dane dla oszczędnych pasażerów
Jeśli jesteś w gronie narzekających na to, że oprócz biletu musisz dopłacać za dodatkowe usługi, to mamy złe wieści – takich opłat będzie więcej. Głównie dlatego, że… w zasadzie to je akceptujemy.
Ah, ileż było narzekania za każdym razem, gdy Ryanair wprowadzał negatywne zmiany, których efektem były dopłaty do biletów. Opłata za możliwość zabrania bagażu podręcznego na pokład? Po moim trupie! Rozsadzanie rodzin podróżujących na jednej rezerwacji? Nie zliczę żartów w stylu: „Ja to bym nawet dopłacił, żeby przez te 3 godziny lotu odpocząć od mojej starej, hehe”.
Tymczasem okazuje się, że jako pasażerowie w swojej masie… generalnie akceptujemy te wszystkie dodatkowe opłaty i gdy stajemy przed wyborem – tania podróż czy dopłacenie kilku euro za odrobinę komfortu, raczej płacimy. Pokazują to poniedziałkowe wyniki finansowe Ryanaira i jeden ze slajdów z prezentacji rocznej, który umknął wielu komentującym. Dotyczy on tzw. przychodów pozalotniczych, czyli wszystkich dodatkowych opłat poza biletem lotniczym.
Oto i owa pesymistyczna grafika. Wynika z niej jasno, że kupujemy coraz więcej dodatkowych usług, także tych „podstawowych”, przeciw którym tak protestowaliśmy. O ile wzrost sprzedaży produktów „PLUS”, czyli czegoś na kształt klasy premium nie zaskakuje, to pozostałe pozycje są (przynajmniej dla mnie) sporą niespodzianką.
Okazuje się bowiem, że dla pasażerów jest niezwykle istotne, aby w czasie lotu siedzieć obok siebie, więc bez większego marudzenia płacą te 4 EUR za możliwość wyboru fotela. I robią to dość powszechnie – z danych za ostatnie 12 miesięcy wynika, że za wybranie miejsca zapłacił co drugi pasażer irlandzkiej linii! A mówiąc ściślej: zrobiło to ok. 21,5 mln osób z 43 mln ludzi będących członkami programu MyRyanair (czyli de facto, wszystkich klientów linii lotniczej). W raporcie nie mamy co prawda informacji na temat tego, jak często pasażerowie kupowali tę usługę (1 członek MyRyanair może przecież latać kilka-kilkanaście razy w roku), ale i tak liczba jest bardzo wymowna.
Równie imponujący jest wzrost liczby pasażerów, którzy zdecydowali się na wykup tzw. priorytetowego boardingu – w ciągu 12 miesięcy do marca 2018 r. skorzystało z tej usługi prawie 9 mln pasażerów, czyli tak naprawdę co piąty klient Ryanaira.
Tu odsetek pasażerów jest mniejszy niż w przypadku wyboru foteli, musimy jednak pamiętać, że prawdziwy wzrost sprzedaży tej usługi nastąpił zapewne dopiero w styczniu. To wtedy Ryanair połączył bowiem priorytetowy boarding z gwarancją zabrania dużego bagażu podręcznego na pokład.
Płynących z tego wniosków jest kilka. Po pierwsze: pasażerowie są jednak bardzo mocno przywiązani do swoich podręcznych walizek i niekoniecznie chcą, by podróżowały w luku. Po drugie: skoro ta połączona usługa w minionym roku fiskalnym była realizowana tylko przez 3 miesiące, to zapewne obecnie jest znaczne bardziej popularna.
I wreszcie po trzecie: priorytetowy boarding zawsze kojarzył mi się z w miarę elitarną usługą. Pytanie więc brzmi: skoro obecnie (statystycznie) korzysta z niej ok. 35 pasażerów na jeden lot, to ilu pasażerów powinno wykupywać pierwszeństwo przy wejściu na pokład, żeby Michael O’Leary był zadowolony? Przypomnijmy, że 3 dni temu szef Ryanaira stwierdził, że polityka bagażowa może być wkrótce zmieniona, a powodem jest fakt, że zbyt mało pasażerów wykupuje priorytet i w efekcie handling musi BEZPŁATNIE odkładać do luku po 100-120 walizek.
Ilu więc pasażerów powinno wchodzić do samolotu w pierwszej kolejności? 60? 80? A może 120? I czy faktycznie będzie to wówczas priorytetowa usługa?
Wnioski? Bardzo pesymistyczne
Ryanair chwali się, że przychody pozalotnicze wzrosły w zeszłym roku aż o 13 proc. w skali roku i po raz pierwszy w historii przekroczyły 2 mld EUR. Obecnie przychody pozalotnicze stanowią 28 proc. wszystkich finansowych wpływów Ryanaira, ale do 2020 roku ten wskaźnik ma wynieść przynajmniej 30 proc. A patrząc na listę przewoźników najmocniej zdzierających z pasażerów na dodatkowych opłatach, irlandzki low-cost ma jeszcze duże pole do popisu.
Dane z raportu rocznego Ryanaira prowadzą do jeszcze jednej smutnej konstatacji: pasażerowie w Europie są podatni na te same proste mechanizmy nacisku jak w USA. W Stanach linie lotnicze poszły drogę małych utrudnień, a nawet ledwo widocznych upokorzeń w stosunku do pasażerów płacących najtaniej a bilety. Wprowadzając taryfę basic economy postawiono na stygmatyzację: taki pasażer wchodzi na pokład samolotu na samym końcu, gdy inni zajmą już miejsca, nie ma też prawa korzystać ze schowka na bagaż podręczny. Wszystko jest pomyślane tak, żeby taki pasażer poczuł się… trochę gorszy i następnym razem wykupił droższy bilet, aby poczuć się częścią grupy pasażerów.
Podobną drogą idzie Ryanair – przewoźnik odbierając bagaż podręczny czy możliwość spędzenia lotu z bliską osoba powoduje u pasażerów lekki dyskomfort. A ponieważ opłaty za przywrócenie tych podstawowych dotąd usług nie są wysokie, wielu pasażerów decyduje się ponieść tę niewielką przecież cenę za swój komfort.
Tym bardziej, że jak widzimy na wyszczególnionej wyżej grafice – aby dodatkowe usługi cieszyły się powodzeniem, trzeba je wpychać pasażerom właśnie pod presją. Dowód? Przychody z pośrednictwa w wynajmie aut – choć Ryanair intensywnie promuje tę usługę, to zainteresowanie pasażerów wciąż jest znikome.
Skoro zaś masowo akceptujemy te opłaty, to dajemy zielone światło linii lotniczej do wymyślania kolejnych. Za co będziemy musieli płacić? Postulowana kilka lat temu przez O’Leary’ego opłata za skorzystanie z toalety to pewnie przesada, ale… pamiętacie nasz tekst o najgorszych fotelach świata, w których spędzamy lot w pozycji półstojącej? Jesteśmy przekonani, że gdyby cena była odpowiednia, to taki Ryanair z pewnością zacząłby instalować je w swoich Boeingach. Z obowiązkowym hasłem: „Nie chcesz tak latać? Dopłać, to tylko 10 EUR”.