Akceptuję i chcę ukryć komunikat Fly4free.pl korzysta z technologii, takich jak pliki cookies, do zbierania i przetwarzania danych osobowych w celu automatycznego personalizowania treści i reklam oraz analizowania ruchu na stronie. Technologię tę wykorzystują również nasi partnerzy. Szczegółowe informacje dotyczące plików cookies oraz zasad przetwarzania danych osobowych znajdują się w Polityce prywatności. Zapoznaj się z tymi informacjami przed korzystaniem z Fly4free.pl. Jeżeli nie wyrażasz zgody, aby pliki cookies były zapisywane na Twoim komputerze, powinieneś zmienić ustawienia swojej przeglądarki internetowej.



Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 48 posty(ów) ]  Idź do strony Poprzednia  1, 2, 3  Następna
Autor Wiadomość
#21 PostWysłany: 18 Lut 2024 00:57 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1736
Loty: 213
Kilometry: 471 644
srebrny
Środa 24.01.2024

Best day ever...

Ten dzień zaczyna się od spotkania ze strażnikami (APU), którzy każdego dnia z samego rana mają za zadanie zlokalizować wszystkie nosorożce. Do 2007 roku, czyli do czasu największej tragedii w Imire, nosorożce dla większego bezpieczeństwa były sprowadzane na noc do zagród, aby można było je stale nadzorować. Niestety ta koncepcja miała poważną wadę - w zagrodzie wszystkie były w jednym miejscu, co okazało się fatalne w skutkach dla czwórki z nich. Od czasu tamtej masakry zmieniono więc podejście - w ciągu dnia wszystkie nosorożce są cały czas nadzorowane przez strażników (dwie zmiany po dwie osoby), podczas gdy na noc zostawia się je luzem, bez kontroli. Czarne nosorożce, ze względu na swoją naturę, pójdą gdzieś w gęsty busz i tam spędzą noc. Białe z kolei zostaną gdzieś na otwartym terenie, ale będą trzymały się razem.

I chociaż Imire nie jest może szczególnie rozległym terenem, to jednak co rano strażnicy muszą się trochę natrudzić, aby zlokalizować najcenniejsze zasoby tego parku. A w każdą środę w tych porannych tropieniach biorą też udział wolontariusze.

Tego dnia ruszamy z Bright'em w stronę bazy APU, w centrum Imire, a towarzyszyć nam będzie młodszy ranger, Tinashe. Dowiedzieliśmy się od naszych gospodarzy, że Bright i jego odpowiednik w drugim obozie - Trymore, są praktycznie nie do zastąpienia w ich pracy, dlatego na wypadek ich niedyspozycji, urlopu czy choroby potrzebny jest jeszcze ktoś, jakby rezerwowy przewodnik, i Tinashe ma się na takiego kogoś szkolić. Z bazy APU zabieramy jeszcze dwóch strażników oraz sprzęt radiowy do lokalizowania nosorożców, ale szybko się okazuje, że dzisiaj technika nam nic nie da, bo przy złej pogodzie i niskim pułapie chmur antena nie łapie nawet testowego sygnału z pobliskiej stacji bazowej. Zostaje nam tropienie nosorożców starymi metodami, czyli poprzez wypatrywanie śladów ich bytowania oraz ich wizualnej obecności gdzieś w okolicy.

Ze śladami w przypadku nosorożca jest prosto: po pierwsze, w przeciwieństwie do np. słoni, nosorożce korzystają z toalety, czyli wypróżniają się w konkretnym miejscu, jakby publicznej toalecie ('dung midden'). Dzięki temu oznaczają teren, wiedzą kto jest w okolicy, jaki jest wiek innego użytkownika toalety i płeć. Co więcej - i czarne i białe nosorożce korzystają z tych samych toalet, ale z uwagi na istotne różnice w diecie (jedne pasą się trawą - grazers, czarne jedzą gałęzie - browsers) można poprzez obserwacje ich odchodów jasno określić, który gatunek był w tym miejscu jako ostatni. W oparciu o stan takiej nosorożcowej toalety rangersi potrafią określić, kiedy był tutaj jakiś osobnik i jak daleko w okolicy należy go szukać. I rzeczywiście, kilkaset metrów od tego miejsca udaje nam się namierzyć pierwsze dwa osobniki. Mamy szczęście, w okolicy jest też drewniana konstrukcja, więc bez obawy o bycie stratowanym możemy spotkać się z nosorożcami oko w oko i poczęstować je smakołykami. Mając dwa pierwsze nosorożce namierzone, jedziemy dalej szukać innych osobników. Wiemy, że w tej części Imire mieszka ich obecnie 13 (5 czarnych i 8 białych), więc mamy jeszcze sporo do zrobienia przed śniadaniem. Udaje się nam w końcu zlokalizować jedną rodzinę białych (tę, w której obcy samiec przegonił najstarszego nosorożca i wkradł się do nieswojej rodziny), oraz po dłuższych poszukiwaniach najsłodszy duet, czyli mamę i trzymiesięcznego maluszka (nosorożce czarne), które skrywają się w gęstym buszu i za nic nie chcą z niego wychodzić.
Image

Image
Pumby (guźce) są wszędzie i wszędzie się pchają (na tylnej nodze nosorożca widać też opaskę z nadajnikiem).

Po śniadaniu następuje niespodziewana zmiana planów i spełnienie próśb i błagań naszych córek, które od 3 dni wierciły Brightowi dziurę w brzuchu pytając o to, czy będzie jeszcze okazja na karmienie lwa i krokodyla. I okazuje się, że się udało. Poprzedniej nocy patrol rangerów zlokalizował w innej części parku padniętą antylopę gnu (chociaż tutaj nikt tej nazwy nie zna :)). Bierzemy z Bright'em przyczepę i jedziemy na poszukiwania zwierzaka - nie jest to łatwe, bo w domniemanym miejscu trawa jest gęsta i wysoka, a Bright ma tylko przybliżone miejsce w swoim telefonie. W końcu znajdujemy tego zwierza, widać, że był jakiś chory, ma potężnego guza (nowotwór) w dolnej części brzucha. Bright mówi, że inny osobnik zaatakował to chore zwierzę, i że wildebeest (gnu) tak robią. Jest jednak pewien kłopot - padlina jest ogromna i nawet, jeśli uda nam się ją wrzucić na przyczepę, to nie ma opcji, abyśmy w tej formie ją podali lwu. Wobec tego Bright postanawia zrobić nam lekcję anatomii ze szczegółami, a wykładowcą ma być Tinashe, który w ten sposób ma zbierać cenne doświadczenie w pracy z wolontariuszami.
Nie rozwijając za bardzo tematu napiszę tylko, że z pomocą maczety zostaje przeprowadzona sekcja zwłok, odłączenie nóg tylnych od korpusu, dokładana analiza wszystkich żołądków przeżuwacza, stanu wątroby i serca i nerek, zakończona sprawną dekapitacją ("lew tego nie zje, lepiej zostawmy to tutaj, szakale zrobią z tym porządek"). Dzieci są zachwycone, wszystkie - i nasze starsze, i te młodsze z drugiej rodziny. Po lekcji anatomii na naszej przyczepie mamy więc dwie nogi tylne dla krokodyla oraz dwa kawałki reszty gnu dla lwa.

Krokodyl (Kryspin) jak zawsze chowa się w swoich krzakach, ale doskonale potrafi zareagować na nawoływanie Bright'a i każdą z antylopich nóg załatwia na dwa gryzy. Straszliwy jest to zwierz, jedyne skojarzenie jakie przychodzi mi do głowy to krokodyl z Piotrusia Pana. Chcieliśmy nawet dla żartu zrobić z Kryspinem remake starego jak świat filmu o Forfiterze, ale ten predator szybciej skończył konsumpcję niż mi się przypomniało, aby filmować i mówić "jaka franca".
Image

Image


Reszta antylopy jedzie do Mambo, który od kilku dni każdego ranka ryczał i dawał znać, że jest głodny. Ponieważ jest to pierwsza okazja, gdy druga rodzina widzi Mambo, Bright tłumaczy całą skomplikowaną sytuację związaną z tym lwem. Że jest dużo starszy niż normalnie by na wolności dożył (bo na wolności już coś by go zabiło), że miał kiedyś koleżankę, ale nie układało im się tutaj razem (i ją zjadł), że nie można go puścić luzem po Imire, bo lew od razu wybrał by sobie najwolniej biegające zwierzęta jako podstawę swojej diety (czyli dzieci chodzące drogą wewnątrz Imire do szkoły), no i że w końcu jest on tutaj dlatego, że był w niewoli w mieście i chcieli go uśpić, ale Traversowie zabrali go do Imire aby tutaj dokonał żywota ze starości. I że jak Mambo w końcu padnie, to już nie będzie tego płotu i nowych lwów. Ale, że na razie nie pada, to trzeba go regularnie karmić, tak jak dzisiaj.
Podobno kiedyś jakaś wolontariuszka chciała wrzucić mięso za ogrodzenie, wprost pod nogi Mambo, ale coś jej nie wyszło, i mięcho zawisło na szczycie płotu. I niestety Mambo zaczął skakać i napierać mocno na tę siatkę (która wcale na mocną nie wygląda). Szybko w Imire zorientowali się, że to głupi pomysł tak lwa uczyć, więc wybudowano specjalny pomost do wrzucania mu jedzenia, aby już nic na siatce nie zawisło. No więc Bright włazi na ten pomost, a ja z Tinashe targam przednie pół gnu z przyczepy ku pomostowi. Targam to dobre określenie, bo waży to na tyle dużo, że później na jednoosobową platformę do Bright'a musi wejść i Tinasze, inaczej nie da rady podnieść tego mięsa na górę. I tyle, jeden zamach i gnu jest za płotem. Mambo postanawia jeszcze rzucić się w naszą stronę (byśmy mu nie przeszkadzali), a następnie zabiera swój posiłek gdzieś w gęstwinę i tyle go widzimy.
Image

Image

Trzecią aktywnością tego dnia ma być malowanie bramy, ale zaczyna padać mrzawka, więc mimo szczerych chęci nikt nas do malowania nie wysyła. Zamiast tego jedziemy do drugiej części Imire - sekcji Chiwawe, aby sprawdzić co tam u czarnych nosorożców. Dla mnie to druga wizyta w tym miejscu, ale reszta jest pierwszy raz, i wszystkim się bardzo podoba. To miejsce (gęsty busz w Chiwawe) oraz warunki jakie tam panują zdają się być idealne dla tamtejszej rodziny czarnych nosorożców - samica i samiec powiększają gatunek tak często jak tylko się da. Jedna ciąża się kończy (po ok. 18 miesiącach), i od razu samica jest w kolejnej. Na początku było to tak niezwykłe, że nawet nie zauważyli jednej ciąży, aż do momentu, w którym samica ukryła się w lesie na kilka dni, a następnie przyszła i przyprowadziła nowonarodzonego maluszka (dlatego ten maluszek dostał na imię Niespodzianka - oczywiście w szona). Mamy więc przed sobą samca, samicę, dwie starsze córki i najmłodszego rocznego samca. Wszystkie nosorożce mają imiona w szona, z wyjątkiem tego malucha - Reilly postanowił, aby dać mu na imię Foggin, na cześć weterynarza, którzy w Zimbabwe przez kilkadziesiąt lat zajmował się nosorożcami.
Bright przypomina przy tym, że żaden z nosorożców w Imire nie jest własnością Traversów. Nosorożce to dobro narodowe i należą do rządu Zimbabwe. Są w Imire tylko po to, aby je chronić i jakby im tu było źle to rząd w każdej chwili mógłby je stąd zabrać. Dzieje się tak w innych rezerwatach, przez co w 2023 roku do Imire przeniesiono rodzinę 4 białych nosorożców, bowiem w miejscu gdzie były wcześniej nie radzono sobie z kłusownictwem i nosorożce nie były tam bezpieczne.
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata


Ostatnio edytowany przez zawiert, 25 Lut 2024 23:07, edytowano w sumie 1 raz
Góra
 Profil Relacje PM off
12 ludzi lubi ten post.
 
      
Urlop na Majorce: 7 dni w 4* hotelu z wyżywieniem za 1996 PLN. Wylot z Warszawy Urlop na Majorce: 7 dni w 4* hotelu z wyżywieniem za 1996 PLN. Wylot z Warszawy
Gran Canaria i Barcelona w jednej podróży z Krakowa za 442 PLN Gran Canaria i Barcelona w jednej podróży z Krakowa za 442 PLN
#22 PostWysłany: 19 Lut 2024 23:42 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1736
Loty: 213
Kilometry: 471 644
srebrny
Wtorek 23.01.2024

Pierwsza przespana noc bez wysokiej gorączki, nareszcie jest jakiś progres. Jednak antybiotyk zrobił swoje i Marta wraca do życia. I bardzo dobrze, bo słoniowa kupa sama się nie sprzątnie...
Image

Wtorek zaczynamy w słoniowej zagrodzie (boma) z jasnymi wytycznymi, jednak tym razem jesteśmy pierwszy raz w innym składzie, i nowa rodzina zabiera się do sprzątania może i animuszem, ale dzieciaczki słabiej wywijają łopatami od dziewczyn z zeszłego tygodnia. Efekt jest taki, że cała robota zajmuje nam dwa razy więcej czasu, ale i tak mamy go wystarczająco dużo na spacer z tymi olbrzymami. Dla nowej rodziny jest to pierwsze zetknięcie z tymi zwierzętami z tak bliska i przeważa w nich raczej obawa i próba zachowania sporego dystansu "na wszelki wypadek". Dla nas to nawet lepiej, bo mamy słonie tylko dla nas. Nikt się z niczym nie spieszy, możemy podziwiać te wspaniałe zwierzęta do woli, prowadząc w międzyczasie rozmowy z ich opiekunami.

Image
Jak widać krowy przywykły do słoni - obecność tych udomowionych zwierząt jest bardzo istotna w parku i pozwala zachować w zdrowiu inne zwierzęta.

Image

Image
Kolejny ślad działalności Tomasa - biblioteka i kwatera rangerów wyposażona w panele fotowoltaiczne dzięki pomocy polskiego MSZ.

Drugim punktem tego dnia jest moja ulubiona atrakcja, czyli praca z maczetami. Tym razem mamy za zadanie przygotować paliki, które później zostaną użyte do wzmacniania ogrodzenia. Jedziemy więc na drugi koniec parku, gdzie rosną drzewa eukaliptusowe. Naszym zadaniem jest wybrać młode pędy (do pewnej grubości), ściąć je maczetą i obrać z zewnętrznej kory. Szybko okazuje się, że rąbanie maczetą wcale nie jest lekkie i przyjemne, więc bez zbędnych tłumaczeń część grupy pozostaje w sekcji wycinającej, natomiast młodsi przechodzą do sekcji obierającej. W ten sposób udaje nam się przygotować około stu palików, które zostawiamy w przeznaczonym do tego miejscu "do wyschnięcia", a grupa która będzie tutaj tydzień po nas zajmie się ich montowaniem.

Trzecim punktem dzisiejszego dnia jest bush walk w części Imire, do której jeździmy najrzadziej, czyli w Lodge Section. Okazuje się, że teren, gdzie mają swoje domy Traversowie, jest zupełnie inny od tego, w którym my mieszkamy. Są inne zwierzęta (bawoły i antylopy gnu), są skały, zbiorniki wodne i ptactwo. Oprócz Bright'a jedzie też z nami Bev, która ma wyraźnie inny styl pracy z wolontariuszami od Maddie. Widać, że chce się nami zaopiekować i chętnie opowiada różne historie związane z tym miejscem i jej pobytem w Imire. Dla mnie akurat spacer wydaje się nudny, ale wiem, że nie każdy dałby się namówić na kolejne godziny pracy z maczetą, więc spokojnie zwiedzam sobie ten fragment Imire spacerując na końcu grupy. Robimy też sesję zdjęciową kaktusom oraz żukom turlającym swoje kulki z łajna - w końcu to też przyroda w Imire, może mniej epicka niż słonie, nosorożce czy żyrafy.

Wracamy do domu w porze kolacji i z zadowoleniem stwierdzamy, że to pierwszy cały dzień bez problemów zdrowotnych i że teraz to już na pewno będzie tylko lepiej.
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata
Góra
 Profil Relacje PM off
7 ludzi lubi ten post.
Gadekk uważa post za pomocny.
 
      
#23 PostWysłany: 22 Lut 2024 10:38 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1736
Loty: 213
Kilometry: 471 644
srebrny
Poniedziałek, 22.01.2024

Marta dalej chora, o ile poranki są ok, to potem w ciągu dnia następuje zjazd energii, a kumulacja następuje w nocy. Azytromycyna ma tylko trzy dawki, dwie za nami, a reakcji brak. Ibuprofen też za parę dni się skończy, jak nic się nie zmieni. Wczoraj wieczorem powiedzieliśmy Maddie, że jak się sytuacja nie poprawi, to będziemy potrzebowali pomocy lekarza, ale nie spieszy nam się do tego wcale a wcale, bo oznacza to wyjazd to Marondery (90 minut w jedną stronę) i cały dzień wyjęty z życia.

Tymczasem wstajemy wszyscy w dobrej formie i z dużym zainteresowaniem patrzymy, co przyniesie nam dzisiejszy dzień. Poniedziałek w Imire jest dniem zmiany - zmieniają się wolontariusze, zmienia się program na cały tydzień. Bright już wymazał 80% tablicy z planem, zostały tylko punkty standardowe (słonie), reszta pójdzie do wymiany. Jeszcze przed śniadaniem i ruszeniem na pierwszy punkt tego dnia żegnamy się z dziewczynami - Amerykanki wracają do domu, Angielka przygnębiona (rozwaliła sobie telefon tuż przed wyjazdem i leci do domu bez elektroniki) i Irlandki podobnie, a Anna z Francji jedzie na kolejny wolontariat, tym razem do małp. Ich transport rusza o 7 rano, więc gdy wrócimy ich już tu nie będzie. Również po naszym powrocie rozstaniemy się z Maddie, naszym gospodarzem - następuje zmiana hostów między dwoma domami w Imire, bo Maddie ma przez najbliższe 6 tygodni prowadzić kurs wildlife i przeprowadza się do drugiego domu.

Poranna aktywność w poniedziałki dotyczy przygotowania jedzenia dla zwierząt na cały nadchodzący tydzień. Jedziemy więc do Lodge Section (tylko nasza piątka), gdzie na terenie Sable Lodge mieści się magazyn karmy (pellet). Musimy załadować kilkanaście worków (50 kg każdy), a następnie przetransportować do zagród: bawołów (dwie zagrody) i słoni. Gdy karma już jest dostarczona, dołącza do nas ciągnik z przyczepą oraz dwóch dodatkowych pracowników Imire i wspólnie jedziemy po siano w snopkach. Dziewczyny wspinają się na szczyt stogu i zrzucają snopy na dół, my ładujemy na przyczepę a na końcu, ku uciesze młodszej części rodziny, siadamy na sianie, na przyczepie, i jedziemy porozwozić siano w te same miejsca, w których godzinę wcześniej składaliśmy karmę. Mamy ręce pełne roboty, więc nawet nie ma kiedy zrobić zdjęć.

Po powrocie do domu, w czasie śniadaniu jest pusto i cicho - nie ma już Maddie i reszty wolontariuszy, nowa rodzina przyjedzie po południu, zostaliśmy tylko my i Bright. W czasie, gdy my jemy, Bright ustala na tablicy nowy plan na cały tydzień, i wygląda na to, że on ma te aktywności w głowie i po prostu układa z nich menu dostosowane do naszych potrzeb i możliwości.

Na drugie zajęcia jedziemy nadal tylko my, chociaż u dzieci rośnie ekscytacja w związku z przyjazdem drugiej rodziny z dziećmi. Tym bardziej, że gdy poznaliśmy ich imiona, przestało nam się to układać w logiczną całość, bo niby rodzina z Polski, ale imiona w większości nie brzmią jak nasze. No nic, zobaczymy co będzie. Po śniadaniu naszym zadaniem jest liczenie zwierząt w Imire, a konkretnie to małych osobników w paski. Wiemy już, że wszystkie większe zwierzęta w Imire (w tym antylopy i zebry) są regularnie liczone, aby Traversowie wiedzieli, czy pogłowie rośnie czy spada, czy zwierzęta nie chorują itp. Dzieli się wówczas Imire na sekcje i rangerzy wraz z Reilly'm, konno i na motorach, liczą blesboki, impale, gnu, zebry i całą resztę czworonogów. Nasze zadanie jest na szczęście bardziej ograniczone, bo trzeba policzyć młode zebry - sprowadza się to jednak do jeżdżenia przez 3h po całym parku od stada do stada i wyłapywaniu wzrokiem źrebiąt. Nie jest to takie proste, bo młode zebry od urodzenia mają tułów na tej samej wysokości co dorosły osobnik (rodzą się z długimi nogami) - wiemy o tym od Bright'a. Więc naturalny mechanizm obronny, utrudniający drapieżnikom identyfikację młodych (czyli wolniej biegających) osobników w stadzie, komplikuje i nam nasze zadanie. Widać, że zebry mają się dobrze, bo jest dużo maluchów, a niektóre z nich wyglądają, jakby urodziły się kilka dni temu. Bright się cieszy z tych nowych osobników, mówi, że sytuacja zaczęła się poprawiać gdy gepardy zostały pół roku temu przeniesione do dużego parku narodowego (gdyż wcześniej miały istne używanie na zebrach i antylopach).
Image
Wiedzieliście, że zebra stepowa (plains zebra) ma trzeci kolor paska, szary? A wiecie, że to białe paski na czarnym tle?

Gdy już mamy policzone wszystkie pasiaste źrebaki, możemy wrócić na lunch, jednak nadal zagadka "kim jest nowa rodzina" pozostaje dla nas nierozwiązana. Witamy się za to z Bev i Paulem, starszym małżeństwem Anglików, którzy sprzedali wszystko co mieli w swoim kraju, przenieśli się do Afryki, a od ponad roku prowadzą dla Traversów drugi dom w Imire - Chiwawe.
Image
Bev i Paul

Trzecia aktywność tego dnia jest nam już dobrze znana, mamy sprzątać śmieci przy drodze. Jest to chyba jedno z bardziej parszywych zajęć, ale i taka praca jest potrzebna. Dostajemy sekcję wzdłuż drogi od wjazdów do Imire aż do szkoły podstawowej, i po składzie śmieci widać, że profil użytkowników tej drogi jest zdecydowanie inny. Idziemy więc szpalerem i zbieramy plastikowe butelki po napojach i foliowe torebki po różnego rodzaju snackach. Wiemy, że gdyby wiatr porwał te lekkie opakowania i przeniósł za płot, mogłyby je zjeść zwierzęta w parku i zrobić sobie krzywdę. Poza tym wierzymy, że jednak widok ludzi zbierających śmieci wzdłuż drogi daje lokalnym mieszkańcom do myślenia, a nasze działanie ma choć w najmniejszym stopniu również wymiar wychowawczy.

Na kolacji w końcu okazuje się, z kim spędzimy najbliższy tydzień. Maddie mówiła o "rodzinie z Polski", i rzeczywiście, oni przyjechali z Polski, ale jest to rodzina polsko-zimbabweńska (no kto by pomyślał). Tato pochodzi z Zimbabwe, poznał żonę na studiach i teraz mieszkają w Polsce, a ich dzieci tutaj chodzą do szkoły. Zagadka związana z nietypowymi imionami rozwiązana. Przy okazji robimy ciekawą obserwację - nasze dzieci od razu poszły się integrować z nowymi kolegami, i chociaż cała szóstka mówi normalnie i płynnie po polsku, o dziwo rozmowa prowadzona jest po angielsku - wow, jak szybko dzieciaki potrafią przestawić się na inny tryb.

Wieczorem Marta znowu czuje się źle, żałujemy, że jednak nie pojechaliśmy do lekarza. No ale kto to przewidzi, rano jest dobrze, a potem następuje stopniowo pogorszenie. Trudno, zobaczymy co będzie dalej następnego dnia.
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata


Ostatnio edytowany przez zawiert, 25 Lut 2024 23:08, edytowano w sumie 1 raz
Góra
 Profil Relacje PM off
10 ludzi lubi ten post.
 
      
#24 PostWysłany: 23 Lut 2024 23:08 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1736
Loty: 213
Kilometry: 471 644
srebrny
Niedziela 21.01.2024

Nie jest lekko, zdaje się że tym razem to coś więcej, niż zwykłe przeziębienie. Noc była ciężka, dla mnie za ciepło w pokoju, dla Marty zimno nawet pod dodatkowym kocem. Normalnie jakbym miał flashbacki z pierwszej wersji filmu "W pustyni i w puszczy", gdzie Nel cichym głosikiem prosiła Stasia o pomoc...
Cytuj:
 Poczem położył jej dłoń na czole, które było suche i zarazem lodowate. Więc porwał ją na ręce i poniósł ku ognisku.
 — Zimno ci? — pytał po drodze.
 — I zimno, i gorąco, ale bardziej zimno…


Nie, żebyśmy wpadali w jakąś panikę, antybiotyk dopiero wystartowaliśmy wczoraj wieczorem, więc trudno było spodziewać się spektakularnych rezultatów, ale mimo wszystko nawet w czasach najsroższego covidu w takim stanie Marty nie widziałem.
Dobrze, że niedziela jest dniem zupełnie wolnym. Chętni mogą tego dnia w Imire zająć się czymś w ogrodzie warzywnym (pielenie grządek i inne takie), ale do tego trzeba by znaleźć jeszcze jednego z ogrodników i zapytać "co jest do zrobienia", a dzisiaj nigdzie tych ogrodników nie ma.

Jemy więc śniadanie, i reszta dnia upływa nam na nicnierobieniu. Wolontariuszki z USA wpadły na genialny pomysł, aby przed wyjazdem do domu złapać jeszcze trochę słońca, ale po 4h opalania zaczynają żałować tego pomysłu - ku ich zdziwieniu afrykańskie słońce w połączeniu z bladą karnacją nie dało spodziewanego efektu, więc do domów będą wracały raczej w tonacji różowej, a nie planowanej brązowej. Siedzą teraz w cieniu i stawiają sobie wróżby z kart dotyczące tych francuskich fotografów z drugiego obozu, którzy wczoraj gościli u nas na pokazie zdjęć. Nasze córki nie pozostają w tyle - swoją talią robią to samo, co popatrzyły u tych nieco starszych koleżanek, tylko zamiast wątpliwej urody francuzów wymieniani są aktorzy (Tom Holland i jakiś dwóch innych).

My natomiast wykorzystujemy dzień na odpoczynek. Marta w zasadzie śpi przez większość czasu, ja próbuję zabrać się za drugą z książek Petera Godwina, którą tutaj przywieźliśmy - "Gdzie krokodyl zjada słońce". Tym razem nie jest tylko o brutalności Mugabego i jego partii, a trochę więcej o Zimbabwe, więc powoli wczytuję się w tę ciekawą opowieść.

Na koniec niedzieli w Imire jest zawsze samoobsługowy grill (kuchnia ma wolne popołudnie) - ktoś rozpala nam ogromną ilość drewna, a potem na węglach przygotowujemy mięso i inne przysmaki uszykowane wcześniej przez kucharzy. W naszej grupie dla 6 pań jest to ostatni wieczór w Imire, ostatnie zdjęcia, wymiana kontaktów, jutro każda z nich pojedzie w swoją stronę.
Za to zostaniemy my i druga, nowa rodzina, która ku naszej wielkiej uciesze i wielkiemu zaskoczeniu ma być rodziną z Polski. Jak to możliwe, że w tym niszowym miejscu w tym samym czasie spotkają się dwie polskie rodziny? Zagadka dopiero wyjaśni się w poniedziałek, ale już wszyscy jesteśmy podekscytowani, zwłaszcza, że na tablicy ogłoszeń zapisano imiona naszych nowych wolontariuszy i tak po prawdzie to polskobrzmiące są tylko dwa z nich. No nic, jutro się wszystko wyjaśni.

Zdjęć tego dnia nie robimy, bo fotografka zaniemogła. Będzie więc pożyczony z innego dnia nosorożec :)
Image
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata
Góra
 Profil Relacje PM off
5 ludzi lubi ten post.
 
      
#25 PostWysłany: 25 Lut 2024 23:07 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1736
Loty: 213
Kilometry: 471 644
srebrny
Sobota 20.01.2024

Nie jest dobrze: jednak pogorszenie pogody i przemoknięcie połączone z przewianiem dało w wyniku dla Marty gorączkę ponad 40 stopni i objawy współistniejące, leki przeciwgorączkowe aplikowaliśmy co 4h i większość nocy upłynęła nam pod hasłem "byle przetrwać do rana". Najbliższy szpital jest kawał drogi od nas, więc na razie temat lekarskich interwencji zostawiamy "na gorszy czas".

Z uwagi na fatalne samopoczucie Marta odpuszcza poranne zajęcia, a my jedziemy w mniejszej grupie do Chiwawe Section szukać w buszu drugiego stada czarnych nosorożców. Musi być serio zimno i strasznie, bo Bright przyjeżdża w zimowej czapce. W końcu jesteśmy w tym całym Chiwawe, po tygodniu nas tam zabrali, wcześniej się nie dało. Koniary pojechały rano odprowadzić konie z naszego domu do stajni u Judy Travers, więc poza naszą czwórką (bez Marty) jedzie tylko część wolontariuszek. Pogoda jest parszywa, nawet nie przychodzi nam do głowy aby robić zdjęcia lub filmy. Idziemy, gdzie nam kazali, siedzimy na skałach i czekamy, aż rodzina nosorożców przyjdzie bliżej. W końcu są, i jest to widok piękny - samiec, samica i trzy młode, które rodziły się w zasadzie jedno po drugim. Ta para nosorożców wzorowo pracuje nad odbudową swojego gatunku - ma kolejne młode raz za razem. Jedyny kłopot to zapobieganie wsobnemu krzyżowaniu się, więc jak tylko młode samice osiągają wiek rozrodczy, są przenoszone do drugiej części parku, aby ich wyjątkowo płodny ojciec nie brał się za kolejne potencjalne partnerki.
Image
Brama do Chiwawe Section, ale identyczne komunikaty są przy każdej bramie.

Po dłuższym czasie wracamy do wozu i jedziemy do Chiwawe Camp, tam gdzie mieszka druga grupa. Bright pyta, czy chcemy wysiąść i obejrzeć dom i to drugie miejsce. "No" - pada jednocześnie ze wszystkich ust, więc Bright tylko się uśmiecha i ruszamy na śniadanie. W domu, na szczęście, kochana obsługa rozpaliła w kominku, więc jest ciepło i jest też szansa na wysuszenie butów i ubrań.
Image
Trzeci dzień bez słońca, tylko szare chmurzyska zapowiadające deszcz.

Po śniadaniu trzy osoby mają szczęście i jadą z Bright'em na spacer na koniach - nasza Tośka, starsza pani z Irlandii i studentka z Londynu. Marta dalej wyłączona z jakichkolwiek aktywności zostaje w domu, Ola marudzi, że jej zimno więc jej szczególnie nie zmuszamy do działania. Zostajemy więc tylko my dwoje - ja i Ada (najmłodsza).

Maddie zabiera nas więc na bush walk i naukę tropienia śladów. Idziemy spacerem wprost z naszego domu w stronę mokradeł, aby szukać sekretarza, który gniazduje nieopodal. Maddie jest instruktorem "wildlife course", więc robi nam szkolenie z rozpoznawania śladów zwierząt, znaków na drzewach itp. Ada jest zachwycona i bardzo zaangażowana, buzia jej się nie zamyka. Maddie się śmieje, że za 6 lat, jak Ada będzie pełnoletnia, to ma przyjechać do Imire na 6-cio tygodniowy kurs. Adzie aż oczy błyszczą z zadowolenia. Sekretarza nie spotykamy, ale za to w lesie jest szkielet elanda, ogromnej niby-antylopy (bliżej temu do krowy niż do antylopy), których w parku jest niewiele, a których uparcie szukam od kilku dni. Wolałbym żywego, ale szkielet też jest ok.

Po obiedzie w sobotę nie ma aktywności żadnej. Bright ma wolne, zostajemy w naszym domu i czekamy na specjalny event wieczorny. Okazuje się, że grupa francuskich wolontariuszy, która mieszka w Chiwawe, w ramach swojego kończącego się kursu fotografowania chce zaprezentować wszystkim swoje prace, i będzie to u nas w domu. Będą wszyscy Traversowie, od najstarszych po dzieciaki. Zapowiada się świetny wieczór.

Po godzinie 17-tej zaczynają się zjeżdżać powoli ludzie, i kolejny raz możemy sobie przypomnieć, że tutaj jest zupełnie inaczej niż u nas w Polsce. Trudno to dokładnie opisać, więc wiem, że mój przekaz może być niejasny, ale wyczuwa się inne podejście do drugiego człowieka, inny rodzaj życzliwości, otwartości, zaciekawienia. Przychodzi do nas Chris (z Lodge), przecież widział nas może dwa razy do tej pory po kilka minut, ale nie przeszkadza mu to zupełnie w podejściu i zapytaniu jak mija nam tu czas, co robiliśmy, co nam się podobało. Niby taki smalltalk, ale przecież wcale nie musi tego robić, mógłby stać ze swoimi i zupełnie olać jakąś rodzinę z Polski. Po jakimś czasie przyjeżdża Reilly Travers z całą rodziną, jego obecność nas trochę onieśmiela (po tych wszystkich książkach Michniewicza jest to dla nas "ten Reilly"), ale on zupełnie na luzie przychodzi się przywitać i pogadać. Nie zastanawiając się zbyt długo mówię, że to przez Tomka jesteśmy tutaj, i jeśli Reilly się zgodzi, chcielibyśmy aby dał nam autograf w książce autorstwa Tomka, którą tutaj przywieźliśmy.

A potem następuje najbardziej zadziwiająca część wieczoru, czyli pokaz zdjęć. Każdy z Francuzów pokazuje 8-10 "najlepszych" zdjęć, które mają podsumować ich dwutygodniowe zajęcia tutaj w Imire. Patrząc na to "po polsku", również przez pryzmat doświadczeń z pewną społecznością fotografów przyrodniczych sprzed 20 lat, myślę sobie, że 3/4 tych fotografii to gnioty i aż dziw, że przy takim sprzęcie jakim oni dysponują mogli zrobić tak słabe technicznie zdjęcia. Tymczasem Traversowie, którzy widzieli już pewnie setki innych zdjęć z Imire (wszystkie domy są udekorowane pięknymi fotografiami) po prostu są zachwyceni każdym ze zdjęć. Albo mówią, że piękne. Albo pytają, które to dokładnie jezioro, albo o jakiej porze zrobione, albo jak się udało uchwycić tego ptaka tak ładnie w locie. W sumie nie ważne co mówią, ważne, że z szacunkiem okazują zainteresowanie i uznanie dla czyjejś pracy, nieważne czy ta praca jest na 2+ czy na 5-. Niesamowite, dla mnie osobiście rzecz zdecydowanie do zapamiętania i lekcja na lata.

Wieczór kończy się na werandzie przekąskami i zimnymi napojami. Studentki z naszego domu mają w końcu szansę zagadać do tych młodzieńców, na widok których rumieniły się przez cały ostatni tydzień, gdy mijaliśmy ich wóz gdzieś na terenie Imire. Ku ich rozpaczy okazuje się, że dwaj najbardziej hot mają dziewczyny, z którymi tutaj przyjechali.... Dzieci Reilly'ego za to chcą pływać w basenie, ale nie mają strojów kąpielowych - nic to, robią sobie stroje z liści bananowca. Maddie się tylko śmieje: "they are a real bush kids".
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata
Góra
 Profil Relacje PM off
5 ludzi lubi ten post.
 
      
#26 PostWysłany: 27 Lut 2024 22:50 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1736
Loty: 213
Kilometry: 471 644
srebrny
Piątek, 19.01.2024

Dzisiaj zapowiada się nam dzień pełen wrażeń. Po potężnej burzy z dnia wczorajszego przyszła zmiana pogody, niestety na gorsze. Jest szaro, mgliście i ponuro.

Piątkowy poranek to znana już nam praca przy sprzątaniu w zagrodzie słoni. Jednak dzisiaj praca idzie nam słabo, bo wszystko jest mokre, a w powietrzu wisi wilgoć. Ubrałem się w kilka warstw i zasuwam z taczką jak nigdy dotąd, a jednak jest mi zimno. Innym pewnie też. Gdy zagroda jest już uprzątnięta, idziemy na spacer ze słoniami. Z każdą chwilą zaczyna coraz mocniej padać, a my zadajemy sobie pytanie jaki ma to sens, skoro opiekunowie słoni są w pełnym przeciwdeszczowym stroju, a wolontariusze raczej na lekko w kurteczkach i butach trekkingowych tudzież adidasach. No ale trzeba punkt zrealizować, no to realizujemy. Po godzinie pojawia się Bright z naszym wozem aby nas zabrać na śniadanie. W wozie wszystko jest mokre, bo deszcz pada "bokiem" i brezentowy dach na niewiele się zdaje.

W domu, w czasie śniadania, suszymy się przy kominku. Ktoś pomyślał, że wrócimy zziębnięci i mokrzy i napalił porządnie w salonie. Na szczęście. Za oknem sytuacja się nie poprawia, ale nie możemy opóźniać w nieskończoność wyjazdu na główny punkt tego dnia (połączenie aktywności przed i popołudniowej) - wizytę w wiosce, u ludzi Szona, spotkanie z ich kulturą, wierzeniami, zwyczajami, śladami osadnictwa sprzed tysięcy lat. Bez większego entuzjazmu wsiadamy na nasze miejsca, aby się przekonać, że nadal jest zimno, nadal pada bokiem. Sprytniejsi, jak Marta, Tosia i Ada, mają spodnie przeciwdeszczowe na sobie, więc przynajmniej nie przeszkadza im mokre siedzenie. Ola nie ma tego komfortu, bo zgubiła spodnie gdzieś między Wrocławiem a Imire. Ja nie mam tego komfortu, bo chciałem przykozaczyć i stwierdziłem, że dam radę w zwykłych ciuchach.

Aby dojechać do wioski Szona musimy opuścić teren Imire, minąć szkołę i zniszczoną drogą dojechać na teren dawnej farmy. Widać dużo budynków, powybijane okna, dziurawe dachy. Zapewne skutki reformy rolnej z 2000 roku.

Na miejscu czekają na nas przedstawiciele lokalnej społeczności, a ja zastanawiam się (świeżo po lekturze książki "Strach" Petera Godwina), ilu z nich brało udział w prześladowaniach po wyborach w 2008 roku, i kto tutaj należy do ZANU. Ludzie na miejscu są bardzo serdeczni i mili, starają się pokazać wszystko co mają, a mają niewiele. A do tego pogoda im się posypała, więc pewnie muszą program dostosować do aury na zewnątrz.

W ramach poznawania kultury Szona mamy więc kolejno: grę zręcznościową polegającą na próbie trafienia sporej wielkości patykiem w inny lecący patyk (gra się zwie 'ojokocio'), pokaz jak się orze pole przy pomocy technologii znanej już w czasach przed naszą erą, czyli pługiem jednoskibowym i parą wołów, opowieścią w okrągłej chacie o zwyczajach Szona zakończonej degustacją lokalnego specjału - sadza (kleik kukurydziany) z reliszem z liści dyni i orzeszków ziemnych. Po lunchu mamy jeszcze wyrabianie masła orzechowego, gdzie możemy pośpiewać sobie "we are making peanut butter yeh yeh yeh..." (wymyślili przyśpiewkę na potrzeby turystów), przespacerować się z czajnikiem pełnym wody na głowie (jak to robią panny na wydaniu) oraz wspiąć się po mokrych skałach aby obejrzeć ślady pierwszych plemion oraz petroglify na skale. Ah, no i na deser jest występ taneczny, śpiewy i sklepik z lokalnymi wyrobami.

Niby jest to miłe i serdeczne, a jednak jakieś przygnębiające. Mi to miejsce przypomina Kubę, ale taką spoza gringo trail. Bieda, aż piszczy, w pierwszym rzędzie stoją dzieci w butach, w tyle już te biedniejsze, bez. Masło orzechowe robią ręcznie, pole orane wołami, jedna skiba na raz, podczas gdy dwie dekady wcześniej było tu zmechanizowane rolnictwo.

Powrót do domu dobija nas już zupełnie. Deszcz zacina bokiem, wszyscy jesteśmy doszczętnie przemoczeni, jest zimno i ciemno, jak końcówka listopada w Polsce. Wracamy na kolację i resztę wieczoru spędzamy przy kominku. A przynajmniej większość z nas, bo Marta tak przemokła i przemarzła, że dostała gorączki i o 19-tej poszła spać. Oby to był "the worst day in Imire", bo jak ta pogoda się nie poprawi, wykończymy się w kolejnych dniach jedno po drugim.

Z uwagi na deszcz w zasadzie nie dało się robić zdjęć, zostało kilka "z wnętrz".

Image
Image
Powyżej "spacer panny młodej". W orginale oczywiście panna młoda nie trzyma czajnika ręką, musi uklęknąć oraz zatańczyć bez wylewania wody. Normalnie robi się to na zewnątrz, z uwagi na deszcz zabrali nas do opuszczonej obory.

Image
A tu jedyne zdjęcie z chaty. Panie na prawo, panowie na lewo. Panowie nie mogą mieć czapki na głowie, panie mogą. Panowie siedzą "na podwyższeniu", panie - na podłodze.
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata
Góra
 Profil Relacje PM off
TIT lubi ten post.
 
      
#27 PostWysłany: 02 Mar 2024 22:17 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1736
Loty: 213
Kilometry: 471 644
srebrny
Czwartek, 18.01.2024

Dzisiejszy dzień zapowiada się całkiem dobrze. Zdrowotnie już jest ok, wstawanie o 5:30 nas zupełnie nie przeraża, a rytm dnia wydaje się optymalny.

Pierwszym punktem tego dnia jest spotkanie ze strażnikami (APU) z zespołu K-9, czyli z pieskami chroniącymi Imire. Jedziemy na to spotkanie do sekcji Chiwawe, ponieważ tam zbazowane są psiaki i ich opiekunowie. Udział wolontariuszy w treningach zespołu K-9 nie jest standardem, zdarza się dość rzadko i do tego zapraszane są obydwie grupy jednocześnie - chodzi o to, żeby psy nieustannie miały innego rodzaju treningi i aby ich do niczego nie przyzwyczajać.

Z psami antykłusowniczymi w Imire sytuacja jest skomplikowana, jak zresztą ze wszystkim. Ale zdobycie poprawnie wyszkolonego psa (do walki z kłusownictwem), trening, transport, wszystkie pozwolenia i zgody to koszt kilkudziesięciu tysięcy dolarów (!). Psy szkolone są w Walii, następnie wraz z walijskimi trenerami transportowane są do Zimbabwe, tutaj przechodzą kwarantannę i następnie dalej szkolone są już na ternie Imire. Psy są dwa, przydałoby się więcej, ale i tak cieszą się z tych dwóch. Jednego ufundowała jakaś prywatna szkoła z Harare, drugiego chyba zakupiło samo Imire. Wydaje się, że psy sprawdzają się idealnie do ochrony Imire, i to z wielu powodów. Po pierwsze, lokalna ludność boi się psów: kiedyś patrol w nocy znalazł kłusownika, który kradł ryby z jeziora. Facet siedział w szuwarach, znaleźli go, ale ten nie chciał wyjść z krzaków, a wejść po niego strach bo nie wiadomo co może mieć przy sobie. Ognia nie wolno im otworzyć, dopóki ktoś nie zacznie strzelać, ale pies to co innego. Więc była wymiana zdań: "Wyłaź!", "Nie wyjdę!", "Wyłaź, mamy psa!", "Nie wierzę, nie wyjdę", (pies ciągle na smyczy dał głos na komendę strażnika) "Dobrze, wychodzę".
Cóż powiedzieć, strażnicy z APU może i mają przy sobie strzelbę albo nawet karabin szturmowy, ale tylko do obrony - nie wolno im otworzyć ognia jako pierwszym. Za to poszczucie psem (w ostateczności) nie jest już zabronione, więc w rzeczywistości jest to bardzo skuteczny środek zaradczy. Oczywiście, z uwagi na to jak cenne (i kosztowne) są to zwierzaki, nikt nie będzie ryzykował głupio psem w każdej akcji, ale jednak to psy z K-9 stanowią obecnie trzon ochrony Imire w godzinach nocnych - w czasie gdy APU nie towarzyszą nosorożcom.
Dzisiejszy trening K-9 będzie polegał na łapaniu potencjalnego agresora i obezwładnieniu go. Jeden z rangerów ubiera się w strój pozoranta, tak aby pies mu krzywdy nie zrobił. Facet może nie jest jakimś olbrzymem, ale psina wygląda na małą (dużo mniejszy od owczarka niemieckiego) i raczej pokojowo nastawioną. Aż do czasu - gdy przychodzi do właściwego treningu pies staje się bojowy i atakuje skuczecznie pozoranta, powalając go na ziemię. Pada pytanie: "kto chętny spróbować", i rękę podnosi jeden z francuskich fotografów, dobrze zbudowany facet wysoki prawie na dwa metry. Akcja się powtarza, on ucieka, pies go goni, powala i ciągnie po ziemi. Widać niesamowitą siłę zwierzaka, który wykonuje zadanie bez zawahania, ale gdy już jest po wszystkim, piesek jest wyraźnie zmęczony i zziajany. Kończymy trening, wracamy na śniadanie.

Image

Image

Image

Image

Image

Po śniadaniu jest dzisiaj nowość - zamiast działań w naturze, będzie społeczny wymiar wolontariatu. Jedziemy do lokalnej szkoły (tuż za granicą Imire), gdzie będziemy uczyć dzieci angielskiego. Nasza rodzina w końcu może zabrać artykuły szkolne i gry, które zbieraliśmy w Polsce wśród znajomych i w szkołach naszych córek, i dostarczyć je lokalnym dzieciakom.
Szkoła wygląda tak, jak sobie człowiek wyobraża szkołę gdzieś na głębokiej afrykańskiej prowincji. Budynki bez okien, mnóstwo dzieciaczków, wszystkie w ładnych, czystych, wyprasowanych mundurkach, wszystkie króciutko ostrzyżone. Jest 8 klas plus pre-school. W każdej klasie ponad 100 dzieci. Miejsc siedzących w sali lekcyjnej - góra 50. Jedna tablica, zapisana od góry do dołu. W naszej sali (klasa 2.) na tablicy perfekcyjnie wykonany rysunek schematyczny laptopa - mysz, monitor, klawiatura itd. Na prawdziwe laptopy nie ma co liczyć, zwykle nie ma prądu więc i tak mogliby je co najwyżej oglądać "na sucho". Naszym zadaniem jest ćwiczyć czytanie prostej czytanki z dzieciaczkami w klasie drugiej. Nauczycielka się cieszy, że przyszliśmy akurat dzisiaj, bo inne koleżanki są chore są we dwie dzisiaj odpowiedzialne za 500 dzieci...

Dzielą nam klasę naszych podopiecznych na 6 grupek i wysyłają nas w parach po dwie osoby na grupkę. Mamy z nimi czytać czytanki "Harry Hippo" i jeszcze jakieś dwie inne. Polecenie od nauczycielki jest jasne "czytamy powoli razem z dziećmi", ale dzieci jakoś czytać nie chcą wcale. Przynajmniej te w mojej grupie. Zamiast czytać, gapią się na to co w innej grupie robi Marta z Adą, jak skaczą i tańczą pokazując jak Harry Hippo tańczy. Widzę, że błaznowanie jest bardziej atrakcyjne niż wyraźna wymowa British English, więc zaczynamy robić z Olką to samo w naszej grupie, co z kolei powoduje przejęcie uwagi nie tylko naszych podopiecznych, ale też innych grupek. Ta nierówna walka z czytanką i skupieniem dzieciaków trwa kilkadziesiąt długich minut. Po czytance mamy jeszcze czas, więc robimy proste odpytywanki: ile masz lat, jaki lubisz kolor. Człowiek w takich chwili zupełnie głupieje i stosuje schematy, których by użył w Polsce, więc w ramach odpytywanki wchodzimy na temat ulubionego smaku lodów - ja wymieniam nazwy (czoklyt, mylk, strobery, oryncz) a dzieci podnoszą rączkę jeśli lubią. Lubią wszystkie smaki. Ola w tym czasie na klepisku, które jest podręcznym zeszytem dla każdego w tej szkole, rysuje im rożek z lodami w kulce. O tym jak nierealne było to dla tych dzieci mówi nam dopiero Marta, gdy już opuszczamy szkołę. Na koniec dzieciaczki przytulają się, machają, nie chcą się od nas odkleić. Wszyscy wolontariusze są zachwyceni z tego spotkania, ja jestem zmęczony bardziej, niż gdybym przez 6h miał maczetą karczować busz. Biedna jest ta szkoła, widać, że brakuje na wszystko. Dyrektorka w lśniących bucikach pokazuje nam omszałe fundamenty i mówi, że będą tu budować nowy budynek, bo się już nie mieszczą, ale nie wie kiedy. Jedyne nowe rzeczy jakie widzimy na terenie szkoły to garsonka urzędniczki i wielka flaga Zimbabwe.

Image

Image

Image

Szkoła podstawowa w Numwa jest płatna, 120 USD na rok. Plus wszystkie dodatkowe koszty. Do podstawówki dzieci wędrują po 5 km w jedną stronę, do gimnazjum bywa, że mają do przejścia nawet 15 km. Pytamy Bright'a, czy nie można np. im kupić rowerów. Bright mówi, że Pani Travers (Judy) kupiła kiedyś 50 rowerów, ale w ciągu miesiąca wszystkie się zepsuły. Myślę sobie, że w tym kraju dużo rzeczy szybko i bezpowrotnie się zepsuło.

Po lunchu trzy wolontariuszki (kowbojki z USA i Merida Waleczna) jadą do Pani Travers pomóc w zaganianiu bydła. Reszta z naszej ekipy jedzie na objazd terenu, poszukać żyraf i mniej popularnych antylop. Niebo robi się coraz bardziej stalowe, widać na horyzoncie, że idzie potężna burza, słychać grzmoty. Bright jest dobrej myśli, ale jednak gdy zaczyna wiać porywisty wiatr, zbiera nas do wozu i rusza w stronę domu. Ściana wody dopada nas 500m od naszego schronienia, ale uderzenie jest tak mocne, że gdy wbiegamy do salonu, z każdego z nas po prostu kapie. Ktoś rozpala ognisko, siadamy i się suszymy. Koniary przyjeżdżają po 30 minutach, je deszcz złapał w szczerym polu i nie było jak uciekać, a w pewnym momencie tak zacinało, że konie stanęły w miejscu i odmówiły dalszego marszu. Suszymy się przy kominku, jest miło i ciepło, ale słychać za oknem, że deszcz wcale nie zamierza przestać lać. Oby przestało do jutra, bo inaczej będzie z nami krucho.
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata
Góra
 Profil Relacje PM off
3 ludzi lubi ten post.
Gadekk uważa post za pomocny.
 
      
#28 PostWysłany: 06 Mar 2024 10:58 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1736
Loty: 213
Kilometry: 471 644
srebrny
Środa 17.01.2024

Dzisiaj zabierają nas na zajęcia terenowe z rangerami, podczas których nauczymy się jak tropić nosorożce. Spotkanie jest bardzo ciekawe - najpierw mamy wykład o śladach stóp,nosorożcowych odchodach, ich "publicznych toaletach" i o tym, jak rozpoznać, którego nosorożca są to odchody. Następnie mamy szkolenie z obsługi odbiornika radiowego, który pozwala określić (bardzo zgrubnie) gdzie konkretny nosorożec się znajduje. Antena wygląda na prymitywną, ale chyba takie urządzenia to standard w "wildlife", bo w BBC Earth widziałem identyczny zestaw używany gdzieś w Brazylii. Jak bardzo "zgrubne" są to pomiary? Cóż, możemy na podstawie intensywności dźwięków "beep" ocenić kierunek przebywania nosorożca. Jakieś 30 stopni kątowych - tylko tyle i aż tyle. Przyzwyczajeni do lokalizacji gps mamy może duże oczekiwania, ale dla rangerów i tak użycie anteny jest dużym udogodnieniem, bo wcześniej musieli szukać nosorożców bazując tylko na umiejętnościach tropienia i na śladach zostawionych przez nosorożce w terenie.
Image

Image

Image

Udaje się nam zlokalizować czarne nosorożce - matkę i trzymiesięczne cielę. Oczywiście jest też guziec, one są wszędzie i zawsze wejdą w kard.

Image

Image


Po śniadaniu - prace remontowe. Dzisiaj mamy wzmacniać płot otaczający Imire. O ile sama siatka, wysoka na ponad 2 metry, jest nowa i mocna, o tyle problem leży w odległości między podporami tego płotu. Grube drewniane słupy znajdują się co 15-20 metrów, co sprawia, że między nimi siatka potrafi opadać albo być zniszczona przez zwierzęta. Aby temu zapobiec, co kilka metrów mamy montować małe paliki, które będą wzmacniały całość ogrodzenia. Paliki przygotowała dla nas grupa, która była tu tydzień wcześniej, dlatego dzisiaj musimy tylko je załadować na nasz samochód, a następnie przystąpić do pracy. Pracuje cała dwunastka wolontariuszy, więc dzielimy się na zespoły - ja roznoszę paliki i wyznaczam miejsca do montażu i wymiany, ktoś inny przy pomocy piły skraca nowe paliki do odpowiedniej długości, ktoś inny usuwa uszkodzone paliki, w końcu ostatnia grupa mocuje nowe elementy. Zaczyna padać, ale praca jest do wykonania, więc w lekkiej mżawce kończymy zadanie i wracamy na lunch.

Po lunchu pogoda się poprawia, a Bright ma dla nas zadanie specjalne. Gdzieś na terenie Imire znaleziono martwe cielę, mamy zwierzaka zlokalizować i dostarczyć do lwa i krokodyla. Poszukiwania cielaka nie trwają długo, bo padł przy samej drodze. Zanim zwierzę załadujemy na przyczepę, trzeba odkroić porcję dla krokodyla, co też Bright robi przy pomocy maczety. Część dziewczyn patrzy z zainteresowaniem, inne odwracają głowę i mówią coś o biednej krówce. Nasze córki, rozbawione, śpiewają coś o kręgu życia :)
Jedziemy najpierw do krokodyla - Kryspina. Od paru dni wiemy gdzie on mieszka, ale nigdy nie widzieliśmy go w całości poza wodą. Gdy tylko Bright wrzuca mu gicz cielęcą, Kryspin wyłazi ze swojego bajora. Kryspin ma ponad 90 lat i jest w Imire od bardzo dawna. Brigh mówi, że miał też dziewczynę w tym swoim bajorze, ale Imire jest na tyle wysoko nad poziomem morza, że temperatura tutaj nigdy nie osiąga poziomu wymaganego do tego, aby z jaj wykluły się młode krokodyle. Poza tym podczas pewnej powodzi poziom wody podniósł się na tyle, że kryspinowa partnerka dała nogę przez dziurę w płocie, której nikt nie zauważył. Kryspin poszedł za nią, ale z uwagi na swoje ogromne cielsko i powolne ruchy, nie mógł jej dogonić, i znaleziono go kilka kilometrów dalej. Po tej akcji naprawiono i wzmocniono płot, ale partnerki Kryspina nie udało się znaleźć. Trochę martwi nas to, że podczas tamtej ucieczki w Imire zorientowali się dopiero po tygodniu, że brakuje im krokodyla, ale Bright zapewnia, że teraz już jest ok i że jest bezpiecznie. Gicz cielęca ginie w paszczy Kryspina w ciągu 3 sekund, słychać tylko odgłos łamanych kości.

Image

Reszta cielaka jedzie do Mambo. Gdy zbliżamy się do lwiej skały, Mambo biega już nerwowo i patrzy na nas swoim przerażającym spojrzeniem. Bright mówi, że cielak jest za duży, aby go wrzucić w całości do klatki (musieliśmy go nieść w 2-3 osoby), dlatego trzeba będzie go wnieść lwu do środka jego wybiegu. Mambo zostaje wywołany w inną część wybiegu, a następnie Bright blokuje kratę oddzielającą dwie części ogrodzenia i otwiera inną kratę, prowadzącą na zewnątrz na otwarty teren. I w ten oto sposób jestem wmanewrowany we wnoszenie padłego cielęcia do środka lwiej klatki, w której jest gęsta, dwumetrowa trawa i nie mam bladego pojęcia, czy czasami Mambo nie ma jakiejś dziury w tym lichym płocie i czy zaraz nie zostanę zaproszony przez lwa na podwieczorek. Mam pewne obawy, czy aby na pewno moje ubezpieczenie podróżne obejmuje ten rodzaj aktywności i związane z nim ryzyko. Cielak jest ciężki, więc z trudem wraz z Bright'em wciągamy go 2 metry wewnątrz ogrodzenia i opuszczamy teren lwa. Bright zamyka właz zewnętrzny i wpuszcza Mambo do cielaka. Lew z łatwością łapie swój posiłek w paszczę i zanosi w głęboką trawę. Następnie rzuca się w naszą stronę z rykiem, dając do zrozumienia, że mamy zostawić go w spokoju.

Image

Na koniec dnia mamy jeszcze przyjemność odprowadzić słonie na wieczorny wypoczynek. Lubimy te spacery ze słoniami, czy to rano czy wieczorem. Jest bardzo malowniczo, niebo jest zachmurzone, szarość chmur, błękity i granaty nieba oraz zieleń traw i drzew świetnie współgrają ze sobą. Robię Marcie kilka zdjęć na wzór tego, które Tomek Michniewicz umieścił w swojej książce. Gdyby nie ta książka, nie było by nas tutaj, to pewne.

Image

Image
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata
Góra
 Profil Relacje PM off
5 ludzi lubi ten post.
Gadekk uważa post za pomocny.
 
      
#29 PostWysłany: 09 Mar 2024 18:12 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1736
Loty: 213
Kilometry: 471 644
srebrny
Wtorek 16.01.2024

Dziś pierwszy kompletny dzień naszego programu wolontariatu. Czekają nas trzy aktywności, przed śniadaniem, po śniadaniu i popołudniowa. Zapowiada się to wszystko bardzo ciekawie, bo plany są bardzo zróżnicowane: zwierzęta, maczety i pistolety. I do tego musimy być gotowi o 6 rano do wyjścia, czyli czeka nas bardzo wczesna pobódka.

Bladym świtem jedziemy na spotkanie ze słoniami. Już je widzieliśmy kilka razy podczas pierwszych dni, ale tym razem nie będzie samego oglądania, tylko sprzątanie po słoniach. Zabieramy z naszego domu widły i łopaty i ruszamy do słoniowej zagrody. Na miejscu czekają na nas trzy taczki i proste zlecenie - cały obornik z zagrody trzeba załadować na taczki i wywieźć 200m dalej na pole. Obornik z pola, gdy swoje odleży, wykorzystywany jest przez mieszkańców z okolicy w ich ogródkach. Jest co wozić - nie jest to tylko sucha słoma, raczej przeważa ciężki cuchnący materiał, każda taczka robi kilkanaście kursów na pole, w tym czasie młodsze i starsze dziewczyny wywijają widłami i łopatami w zagrodzie. Nagrodą za uprzątnięty teren u słoni jest spacer z tymi zwierzętami i ich opiekunami. Mieliśmy już taki spacer w niedzielę, ale teraz jest inaczej, jesteśmy bliżej słoni i idziemy tam, gdzie one chcą nas zaprowadzić. Trawa jest jeszcze mokra, ale w tej sytuacji jest to nawet pożądane, bo można sobie wyczyścić obuwie ubrudzone w naszej akcji sprzątania. Powoli zaczynamy uczyć się imion rangerów, którzy opiekują się słoniami. Jedne z nich opowiada o swoim wypadku na motocyklu (rana nadal mu krwawi), inny, o zwyczajach dużego Mack'a, który lubi porywać nakrycia głowy wolontariuszy i chować je w swojej paszczy, aby później oddać je w zamian za jakiś smakołyk.

Image

Image

Po śniadaniu Bright rozdaje nam maczety, nawet naszym "młodszym nastolatkom", zabieramy też "medicine" (na opakowaniu widnieje nazwa KAPUT...). Bright tłumaczy, że dużym problemem w Imire jest "lantana tree" - krzak, przywieziony kiedyś z Australii, który tutaj jest gatunkiem inwazyjnym, rośnie wszędzie i bardzo szybko, i niestety wypiera rodzime gatunki uniemożliwiając wzrost nawet trawie, która spokojnie by rosła pod innymi krzakami. Metoda zwalczania lantany jest taka, że należy przy pomocy maczety wykarczować ją przy samym korzeniu, a następnie użyć "lekarstwa", niebieskiego żelu, do posmarowania drewna w tym co zostało po naszych cięciach. Krzaki rosną wszędzie na terenie Imire, ale Bright zabiera nas w zacieniony rewir Castle Kopie, bo słońce o tej porze operuje już nieznośnie mocno. Praca maczetą bardzo mi się podoba, ale okazuje się być dość ciężkim zajęciem  - upał, kolce na krzakach i ciężar maczety robią swoje. Ada i Ola zostawiają maczety i przechodzą do grupy malarzy kaputem, cała reszta dzielnie karczuje przez 2 godziny te kilkanaście krzaków. Kropla w szklance wody, ale Bright mówi, że stopniowo da się ograniczyć te rośliny, oraz że Imire zatrudni wkrótce ekipę do bardziej intensywnego karczowania. Ja w sumie mógłbym to robić codziennie, ale muszę popracować nad techniką, bo 2h wywijania maczetą zrobiło mi już odciski na dłoni.

Po lunchu mamy mieć zajęcia, na które bardzo liczę (znamy program na cały tydzień i od razu oceniłem ten punkt jako ciekawy). Jedziemy do centralnej części naszej sekcji Imire aby spotkać się z dowódcą rangerów z APU i mieć z nim lekcję strzelania. Po tych paru dniach w Imire wiem, że rangerzy mają przy sobie strzelby i karabiny szturmowe (chyba FN FAL), więc oczekiwania wobec lekcji strzelania mam dość wysokie, ale szybko zostaję sprowadzony na ziemię, gdy pojawia się ranger z czymś co przypomina z daleka sztucer, a okazuje się być wiatrówką, taką zwykłą, z łamaną lufą. W sumie, trudno się dziwić, mieli dać nam od razu ostrą broń do zabawy?
Najpierw jest część teoretyczna, w której omawiamy zasady bezpieczeństwa i tego, kiedy w ogóle można użyć broni. Mówi o trzech zasadach (jeśli nie masz pewności, nie strzelaj; jeśli możesz osiągnąć swój plan w inny sposób, nie strzelaj; jeśli nie ma już zagrożenia, nie strzelaj). Tłumaczy też, że każdy nowy ranger zaczyna szkolenie właśnie od lekkiej wiatrówki, żeby wyrobić w nim poprawne nawyki dotyczące celowania i zachowania zasad bezpieczeństwa. Zwróciłem na to uwagę, gdy podwoziliśmy rangerów - ilekroć z nami jadą "na stopa", przed wejściem rozładowują dla pewności broń, wyjmują magazynek, przestrzelają, nigdy nie zostawiają broni bez nadzoru - gdy jest to niewygodne dla nich bo coś robią, oddają broń drugiemu rangerowi.
Przed częścią praktyczną pada pytanie, kto umie strzelać i używać broni. Zgłaszają się dwie studentki z USA i ja. Każdy oddaje po kilka próbnych strzałów, a potem Bright robi nam turniej strzelecki, dzieląc nas na dwie drużyny. Amerykanki mają 100% trafień, na pytanie "gdzie się tak nauczyłyście strzelać" jedna odpowiada, że ma strzelnicę u siebie w domu w piwnicy (Sis mieszka w Montanie, jej rodzina hoduje bydło :)). Strzelanie jest w wersji lowcost, ale wszyscy mają dużo zabawy, a ja postanawiam kontynuować z córkami wątek po powrocie do kraju. :)

Image

Image

Wracamy na kolację, po której Maddie ma dla nas niespodziankę. Siadamy wygodnie na sofach w salonie, a na ścianie rzutnik zaczyna wyświetlać pierwsze kadry "Króla Lwa". Chyba każdy z nas ma w pamięci ten początek, wchód słońca, śpiew "na sigenia, mała-i " (pisownia wg moich córek, oryginalnie jest Nants ingonyama bagithi baba, jakby ktoś pytał), można powiedzieć że Marta czy ja wychowaliśmy się na pierwszej wersji tej kreskówki. A tutaj już pierwsze kadry wywołują u nas jakieś silne emocje, flashbacki z dzieciństwa połączone z tym, że jesteśmy w miejscu gdzie to wszystko wygląda tak samo. Takie same zebry, słonie, żyrafy... (nawet jeśli nie ma lwów). No niesamowite doświadczenie, do zapisania w pamięci "na zawsze", nawet jeśli jest to głupie oglądanie filmu Disneya.

Od jutra każdy wschód słońca, który widzimy z okien naszej sypialni, tu w Imire, będzie mi uruchamiał w głowie tę piosenkę z króla lwa.
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata
Góra
 Profil Relacje PM off
6 ludzi lubi ten post.
 
      
#30 PostWysłany: 12 Mar 2024 11:06 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1736
Loty: 213
Kilometry: 471 644
srebrny
Poniedziałek 15.01.2024

W końcu nadchodzi ten dzień, w którym mamy zacząć nasz program wolontariatu. W sumie to nadal nie wiemy dokładnie jak to będzie wyglądało, jakaś Maddie ma po nas przyjechać, ale Lucynka nic więcej nie wiedziała ani nie potrafiła powiedzieć. Jemy ostatnie śniadanie i siadamy na bagażach, w sumie nie ma nic lepszego do roboty. Ja czytam książkę, dzieciaki łażą po drzewach, Marta nadal odpoczywa, bo po wczorajszym wieczorze wcale jej się nie polepszyło. Pewnie nadal odbija się nam czkawką ten zimny Wiedeń.

Image


Około godziny 9 przyjeżdża duże auto i zabiera nas na teren rezerwatu. Jedziemy tymi samymi drogami, które już znamy, ale w pewnym momencie skręcamy w prawo z głównej drogi i wjeżdżamy na teren, gdzie wśród drzew i zadbanego trawnika stoi ogromny dom.

Na werandzie siedzi grupa kobiet w różnym wieku, kilka starszych od nas pań, kilka młodych dziewczyn. Trzeba będzie się szybko ogarnąć w imionach i kontaktach. Kwaterują nas w ciekawy sposób - my dostajemy wypasiony pokój na parterze, nasze dwie młodsze mały pokoik na piętrze, a Tośka zostaje rzucona od razu na głęboką wodę - trafia na miejsce nr5 w pokoju z tymi młodymi dziewczynami. Maddie mówi, że mamy się teraz tylko przebrać w robocze ubrania, a na kwaterowanie będzie czas później. Robi nam szybki tour po domu, w dużym skrócie "to jest nasz wspólny dom, korzystajcie z niego jak z domu", no może z wyjątkiem zamkniętej szafy z ekstra płatnymi napojami i smakołykami oraz jej prywatnymi pokojami na uboczu. Warunki są super, może mniej ekskluzywne niż w Lodge, ale i tak jak na nasze różne perypetie z poprzednich lat jest lepiej niż dobrze.

Po krótkiej przerwie ruszamy na pierwsze zadanie wolontariatu. Nasz kierowca i przewodnik - Bright - zabiera całą grupę najpierw gdzieś w busz, gdzie jest pełno kamieni. Ładujemy kamienie na przyczepę, jedna z dziewczyn z USA targa głazy wielkości piłki lekarskiej, reszta z nas ogranicza się do rozmiaru rugby. Z przyczepą pełną kamieni jedziemy w inne miejsce Imire, do Lodge Section, gdzie Bright tłumaczy nam co trzeba teraz zrobić: wszechobecne guźce niszczą ogrodzenie, tworząc małe podkopy pod płotem. Jeśli taki podkop się zostawi bez nadzoru, to większe zwierzęta będą próbowały się przedostać się pod płotem, powiększając tym samym dziury i niszcząc ogrodzenie. Trzeba więc te dziury po guźcach zasypywać głazami. Bright mówi, że kiedyś będzie tutaj dla bezpieczeństwa elektryczne ogrodzenie, ale na razie nie ma na to pieniędzy, bo trzeba zapewnić stałe zasilania, a przy awariach prądu jest to niemożliwe.

Wracamy na lunch. Nie jest on tak wypasiony jak te dla gości Lodge, ale jest zdecydowanie lepiej, niż się spodziewaliśmy. Jedzenia jest w nadmiarze, dużo warzyw, owoce na deser. Widać, że nie będziemy tutaj narzekać na jedzenie.

Po obiedzie mamy drugi wypad w teren i kolejne zadanie - sprzątanie śmieci. Marta zostaje w domu, jednak nadal źle się czuje. Bright dzieli nas na mniejsze grupki i rozstawia przy nowiusieńkiej asfaltowej drodze, która rozdziela dwie sekcje Imire. Mamy iść szpalerem i zbierać plastiki i inne śmieci, które kierowcy samochodów wyrzucają przez okna. Masa plastiku, puszki po piwie, butelki, folia. Trzeba to wyzbierać, gdyż w przeciwnym razie wiatr część tych śmieci przerzuci za płot, zje to jakieś zwierzę, i będzie kłopot. Idziemy wzdłuż tej drogi jakieś 2 kilometry, a następnie już samochodem ruszamy w stronę pobliskich zabudowań. Tam Bright przystaje, i mówi, że mamy wyrzucić wszystkie śmieci do wielkiej dziury w ziemi pełnej różnego śmiecia (sic!). Mi na myśl przychodzą wysypiska śmieci, które pamiętam gdzieś z końca lat 80-tych z mojego rodzinnego miasteczka. Widać konsternację u wolontariuszy, chyba wszyscy odwykli od tego sposobu pozbywania się odpadów. Bright mówi, że teraz nikt nie segreguje śmieci w Zimbabwe, były jakieś firmy recyklingowe, ale rząd zakazał ich działalności. Więc muszą wyrzucać plastik do ziemi. Wracamy do domu, mijając po drodze stada antylop i żyraf.

Image

Image

Image

Po kolacji Maddie robi nam prezentację o Imire. Część rzeczy jest dla nas znana, ale chętnie słuchamy wszystkich informacji, tak aby mieć kompletny obraz. Mówi o tym, skąd Traversowie się tu wzięli, dlaczego Imire jest podzielone na kawałki. Opowiada o dużych zwierzakach, które zamieszkują, podaje statystyki dotyczące zagrożonych gatunków, opowiada o masakrze z 2007 roku. Wyjaśnia, dlaczego na terenie Imire jest tak dużo krów i jaka jest ich rola. Wyraźnie widać, że Maddie jest tutaj dla nas i ma tyle czasu, ile tylko chcemy - to też miła odmiana, często takie prezentacje są robione na szybko i na odwal. Pytamy Maddie skąd tu się wzięła (ma dość ciężki brytyjski akcent) - ona na to, że uciekła z biura z Londynu, bo stwierdziła że nie będzie marnować swojego życia jako grafik komputerowy gdzieś w szklanym budynku w City. Teraz mieszka w buszu i jest instruktorem wildlife i nie wyobraża sobie innego życia. Wiemy już, że trafiliśmy w dobre miejsce.
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata
Góra
 Profil Relacje PM off
6 ludzi lubi ten post.
 
      
#31 PostWysłany: 19 Mar 2024 16:32 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1736
Loty: 213
Kilometry: 471 644
srebrny
Weekend 12-14.01.2024

Pierwsze dni w Zimbabwe zlepiają się nam w jedno, więc jako jeden wpis umieszczę je tutaj.

Pierwszy nasz kontakt z Afryką następuje w piątkowy ranek na lotnisku w Nairobi. Lot z Amsterdamu był znośny, ale nasz B787 lini Kenya Airways najlepsze lata miał już za sobą i na wygody w klasie ekonomicznej nie było szans. No i ten pierwszy kontakt zapowiada, że będzie tutaj inaczej niż zwykle - na kontroli bezpieczeństwa po przylocie długie kolejki, większość maszyn wyłączona, pracownicy wolą ze sobą gadać niż pracować. Przy gate docelowym tłum, nikt nic nie wie, zmiana gatea załatwiana jest przez panią, która mówi "follow me" i grzecznie 200 osób idzie w inną część lotniska. No i lot też o czasie nie odlatuje, ale przynajmniej udaje się przez WiFi powiadomić Imire, że lecimy z lekkim opóźnieniem i że widzimy się w Harare. Jeszcze tylko stop techniczny w Lusace (nie można wyjść z samolotu, trzeba siedzieć na miejscu i grzecznie podnosić nogi gdy przychodzi ekipa z odkurzaczami), i ostatecznie około 13 schodzimy do lądowania w Harare.

Drugi kontakt z Afryką też jest ciekawy. Po pierwsze, o dziwo, na immigration poza nami nie ma nikogo. Większość podróżnych przeszła szybko, my wypełniamy 5 karteluszek, dla każdego pasażera po jednej, i podchodzimy do kontroli. Pan ogląda, mówi "dzień dobry", dalej ogląda paszporty, jego koleżanka wypisuje wizy do wklejenia. Daję im dwa banknoty studolarowe, bo drobnych mam mniej, niż grubych, więc wolę jeszcze na lotnisku rozmienić ile się da. W tym czasie pan pyta o plany, czy pierwszy raz w afryce itp, a ja doznaję olśnienia i pytam się po polsku Marty, czy oni nam wydali z tych 200 dolarów, czy coś przegapiłem. No więc nie wydali, a tymczasem pan uśmiechnięty wręcza paszporty, mówi senkju i welcome to Zimbabwe. Ja mu też senkju, ale pytam gdzie moje 50$ reszty, i wtedy oh przepraszam już wydaję pani sięga do kieszeni koszuli i znajduje 50$ reszty, które mi się należy (wiza jednorazowa to 30$). Cóż, gdybym się nie upomniał, byłoby -50 dla mnie, a dla nich +25 na głowę do podziału. Jeszcze tylko dokładne prześwietlenie bagażu, akurat zabrali się za wybebeszanie komuś walizek, więc przyspieszyliśmy kroku - to ostatnie co trzeba przejść na lotnisku. Po wyjściu do hali przylotów od razu widzimy punkt orientacyjny - wielki sztuczny nosorożec oraz nasz kierowca w ubraniu z logo Imire i kartką z naszym nazwiskiem. Wszystko się zgadza, ten sam gość co na zdjęciu, które nam przysłali.
Mówimy Netonowi (nasz kierowca), że kazali nam tutaj kupić kartę sim Econet i internet budnle, budka jest 3 metry dalej. Neton na to, że ok, że on ma odebrać bagaż który komuś zgubili i miał odlecieć i że zaraz przyjdzie. Ja załatwiam kartę sim w 5 minut, Neton bagaż załatwia ponad godzinę. Czekamy na niego cierpliwie siedząc na podłodze, ale po chwili ochrona lotniska nas przegania "nie wolno siadać na podłodze", cóż, krzesła sa zajęte, więc trzeba stać.

Podróż z lotniska do Imire trwa 2h. Początek to ładna autostrada, ale im dalej od stolicy tym drogra gorsza, bardziej dziurawa, a po godzinie już bez asfaltu. Obserwuję krajobraz przez okno i widać wszędzie opuszczone i zniszczone budynki, połamane słupy energetyczne, pola, które nie są uprawiane.

W końcu przyjeżdżamy do Imire Lodge, naszego tymczasowego miejsca pobytu. Wolontariat zaczyna się w poniedziałek, ale loty wypadły nam tak jak wypadły, i jakoś te trzy dni trzeba było zająć i gdzieś przenocować - udało się dla nas znaleść miejsce w Lodge. Wita nas Lucinda (młoda Brytyjka), która zarządza rezerwacjami oraz nasi przewodnicy na kolejene dni - Anyway i Edmore. Tak, to są imiona :), zdaje się, że w Zimbabwe tak mają.

Kwaterują nas szybko do dużego rodzinnego domu (standard, jak i cena, premium), i od razu zabierają na game drive. Sprawy dzieją się szybko - ledwo co przyjechaliśmy, a już siedzimy na pace pickupa i jedziemy polnymi drogami - wszędzie zebry, impale, jakieś inne nieznane nam antylopy, żyrafy. Anyway przystaje i pokazuje, że tam na polu biegną szakale, za chwilę zza krzaków wybiegają dwa nosorozce, matka i młode. Wszystko dzieje się ekspresowo, i tak robimy nasze pierwsze w życiu safari między przyjazdem z lotniska a kolacją. Kolacja też jest premium. Przysiada się do nas Christioano, Portugalczyk mieszkający w Szwajcarii, był tutaj już kiedyś i wrócił ze swoim sprzętem foto aby fotografować dzikie ptaki. Robi nam szybkie wprowadzenie do tego gdzie jesteśmy i co robimy. Okazuje się, że lodge jest prowadzony przez siostrę Reilly'ego i jej męża. Tenże mąż przed kilkoma laty był szefem kucharzy w ekipie F1 McLaren, ale po kilku sezonach mu się znudziło i osiadł w Zimbawe. Ale to co serwuje kuchnia tego wieczoru jasno nam daje do zrozumiena, kto szkoli kucharzy i że widać, za co się tutaj płaci. Z resztą, wszystkie posiłki jakie nam tutaj w Lodge zaserwują, będą na najwyższym poziomie.

Image

Image

Image

Rano, po śniadaniu, widzimy dokładniej jaki jest model działania Lodge. Zjeżdżają się stoponiowo goście, część z nich będzie tylko na półdniowej wycieczce (np. grupa chłopców z jakiejś drużyny piłkarskiej), inni zostaną na noc (jest 6 domków do spania). Dzielą nas na kilka grup, pakują na samochody, robią objazd (kolejny game drive), inne trasy, inne rzeczy, zupełnie nie przeszkadzamy sobie nawzajem. Około 13 jest lunch w terenie, z widokiem na zatokę. Christiano mówi nam, że mamy siąść na skałach, bo zaraz przyjdą słonie - i rzeczywiście, poniżej nas pojawia się para słoni. Po lunchu odwożą nas do Lodge, mamy czas wolny, a wieczorem kolejna przejądżka, tym razem znajdujemy więcej nosorożcy. Wieczorem, po kolacji, rozpalają ognisko i siadamy sobie do rozmowy z rodziną, która tego dnia jeździła z nami w jednym wozie. Starsza pani urodziła się w Zimbabwe, ale mieszka z mężem w Walii i teraz razem przyjechali tutaj odwiedzić córkę i jej mężą, którzy na stałe mieszkają w Harare. Wszyscy biali, ale mówią o sobie, że są 'stąd'. Siedzą sobie przy ogniu, popijają drinki, jest luźna rozmowa o Harare, bo poza nami jest też rodzina dyplomatów z Kanady, którzy mieszkają z dziećmi w stolicy i opowiadają o korkach w mieście i innych takich drobnych sprawach. Gdy dyplomaci idą położyć dzieciaki spać, pytamy od niechcenia jak im się tutaj żyje.Ku naszemu zaskoczeniu, rozmowa od głośnej i śmieszkowej (na lekkim rauszu) przechodzi w ciągu jednej sekundy w poważną rozmowę, lekko obniżonym głosem i ściszonym tonem. Gość opowiada, że oni, biali, trzymają się z boku. Ze nie jest źle, jak w RPA, ale dobrze też nie jest. Że korupcja, przewałki w wyborach, sprowadzane z Chin długopisy ze znikającym atramentem, których muszą używać w czasie głosowania. Że go napadli w domu w nocy, ale włamywacze mówili i po Zulu i w Szona, więc byli i z RPA i lokalni. I że nigdzie nie zamierza wyjeżdżać, bo to jego kraj.

"Fiordy? Fiordy to mi z ręki jadły!"
Image


W niedzielę ma być podobnie, ale nas postanwaiają wydzielić i robią nam indywidualny program - tylko nasza piątka. Jedziemy na Castle Kopie, formację skalną w centrum Imire, a następnie mamy indywidualny spacer ze słoniami, do miejsca lunchu. Wolny czas w Lodge spędzamy na nicnierobieniu, odsypianiu i walce z infekcją, bo zimnica z Wiednia jednak zdaje się dawać niektórym we znaki. Fajne jest to miejsce, jedzenie wybitne, ale nie dalibyśmy rady wytrzymać tutaj dłużej niż te weekendowe dni. Pokazali nam wszystko co mają, widzieliśmy krokodyla, wszystkie słonie (w tym Nzou, słonicę, która myśli, że jest bawołem i żyje z bawołami), lwa zza krat i całą masę różnych zwierzaków kopytnych. Mamy ogromny apetyt na nadchodzące 2 tygodnie w wolontariacie, które na pewno będą niezapomniane.

Kopie Castle:
Image

Image

Słonica Nzou:
Image
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata
Góra
 Profil Relacje PM off
6 ludzi lubi ten post.
 
      
#32 PostWysłany: 19 Mar 2024 18:35 

Rejestracja: 07 Lip 2012
Posty: 677
niebieski
Bardzo fajnie piszesz, ładne fotki i szanuję za eksperyment, ale nie jestem przekonany, czy ostateczny efekt jest zadowalający ;) Wydaje mi się, że lepiej jednak czytać tę relację "od końca", czyli chronologicznie z pkt widzenia Waszego pobytu tam.
Tak czy owak, czekam na kolejne!
Góra
 Profil Relacje PM off
zawiert lubi ten post.
 
      
#33 PostWysłany: 19 Mar 2024 21:46 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1736
Loty: 213
Kilometry: 471 644
srebrny
@QbaqBA - cóż, teraz już nie ma odwrotu, ale zostały 1-2 wpisyz dojazdu i pewnie jakieś post scriptum. na spotkania w realu mam prezentację ze zdjęć i filmów zupełnie w innej kolejności. ;)
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata
Góra
 Profil Relacje PM off
2 ludzi lubi ten post.
 
      
#34 PostWysłany: 26 Mar 2024 08:43 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1736
Loty: 213
Kilometry: 471 644
srebrny
Środa-Piątek 10-12.01.2024

Wybór Wiednia jako lotniska dolotu był oczywisty, cena od osoby wychodziła 500zł taniej od Berlina i ponad 1000zł taniej od Warszawy. Przy pięciu osobach nie ma co nawet się zastanwiać, czy aby na pewno taka tułaczka ma sens. Niestety wyloty z lokalizacji innej niż "spod domu" zawsze nam stwarzały jakieś głupie komplikacje, nie mogło się więc obyć bez nich i tym razem. O ile więc pierwotny plan zakładał dojazd do Wiednia z Wrocławia samochodem, to wycieczka na Śląsk pewnej grudniowej niedzieli przy gwałtownym ataku zimy zniechęciła mnie do tego pomysłu dostatecznie mocno. Po analizie opcji alternatywnych padło na Intercity i nową ofertę bezpośredniego połączenia z Wrocławia do Wiednia, w opcji first minute za niecałą stówkę od osoby. Wyjaz z Wrocławia rano, więc fajnie, bo na spokojnie dojedziemy, i niefajnie zarazem, bo trzeba nocować w Wiedniu.

Wychodzimy więc o 5 rano z domu w zimną i ciemną noc i drepczemy z bagażami na tramwaj, a dalej na dworzec kolejowy. Że też akurat teraz zima musiała zaatakować w Europie, przecież nie polecimy w grubych puchowych kurtkach do Afryki. Zostaje nam kompromis, ubrać się w miarę ciepło i na cebulkę, ale ten kompromis we wrocławskiej i wiedeńskiej aurze okazuje się daleki od ideału.
Wiedeń mamy już przerobiony kilkukrotnie, więc w zasadzie nie chce nam się zwiedzać, ale przyjazd naszego pociągu wypada o 3h za wcześnie względem dostępności noclegowni z Airbnb, więc postanawiamy ten czas spędzić produktywnie i w połowie drogi między Wien Hbf. a naszym noclegiem wchodzimy pooglądać Klimta w Belwederze (hint: można tam spokojnie iść z plecakami, nawet jak ktoś Wam powie, że najbliższa przechowalnia jest na Hbf. to go nie słuchajcie - w Belwederze są szatnie i można tam zostawić dosłownie 1m3 bagażu w specjalnych schowkach, ale uwaga, plecaki ok, walizki - not ok). Po dawce sztuki (dzieci free, dorośli online kilkanaście eur/os) trafiamy w końcu do mieszkania z Airbnb. Kto był w Wiedniu choć raz :) to wie, że rynek Airbnb jest tam dość specifyczny, bo Adam albo Josef mają w swoim porfolio po tysiąc mieszkań, a jak klikamy na szczegóły tego hosta to wśród języków, które nasz wiedeński host zna, znajdziemy w tej kolejności arabski, urdu, niemiecki, angielski (możliwe są też inne zestawy podobnej prowieniencji). No więc Adam albo Josef może i odremontował swoją kamienicę i "apartament" w tejże, ale zawsze nam się trafi coś z usterką. Tym razem usterka polega na tym, że coś wywala korki (różnicówkę), i albo nie ma prądu wcale (co oznacza, że jest ciemno i zimno bo nie działa piec), albo prądu nie ma w pokoju i łazience. Rozmowa z Josefem przez Airbnb przypomina dzwonienie na helpdesk IT do Rajesha, więc z uwagi na to, że jesteśmy zmęczeni i nam się nie chce teraz szukać innego mieszkania, a z tego w którym jesteśmy mamy 100m do stacji kolejki, która zabiera nas na lotnisko, dajemy sobie spokój. Jest chłodno, ale tę jedną noc wytrzymamy, poza tym nie ma co iść z Josefem na noże, bo na powrocie śpimy w jego innej ofercie w budynku tuż obok. Cóż, w takich sytuacjach brakuje mi cech np. mojej siostry, która by nie odpuściła tematu, za to ja wolę już machnać ręką i zacisnąć (...) zęby. O 6 rano w mieszkaniu jest tylko trochę cieplej, ja żałuję głupiej decyzji odpuszczania tematu, dzieci pociągają nosami, a Marta mówi, że to było głupie i pewnie jeszcze odchorujemy tę noc. No nic, nie ma co marudzić, trzeba się brać do roboty i lecieć na lotnisko.

Dalej już jest prosto i standardowo. Ponieważ, jak prawnie nigdy, mamy bagaż 1x23kg/os, każdy nadaje plecak (z kurtkami) aż do Harare, i na lot do Amsterdamu wsiadamy już na lekko. W Amsterdamie wynudzamy się kilka godzin na terminalu, ale ponieważ to lotnisko było miejscem wylotowym dla znacznej liczby naszych dalekich lotów, wiemy gdzie się podziać i jak przezimować czas oczekiwania na lot do Nairobi. Dzisiaj rano witał nas zimny Wiedeń, jutro powita nas gorące Harare.
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata
Góra
 Profil Relacje PM off
4 ludzi lubi ten post.
 
      
#35 PostWysłany: 27 Mar 2024 08:53 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1736
Loty: 213
Kilometry: 471 644
srebrny
Prolog, albo epilog, można sobie wybrać.

Jest rok 2018, nazwisko Tomasz Michniewicz znamy z radia, więc Marta chętnie bierze do ręki jego książkę, chyba ktoś nam ją pożycza wtedy, za pierwszym razem. Jest o poszukiwaniu skarbów, ale w książce pojawia się też wątek o rezerwacie z Zimbabwe. Pamiętam, jak Marta mówi mi, że muszę to przeczytać koniecznie, bo jest taka historia (...) i taki facet Reilly (...) i że można tam pojechać.
Sprawdzam gdzie to jest, wtedy w 2018 roku Zimbabwe wywołuje u mnie tylko dwie myśli: dyktator i hiperinflacja. Ok, czyli trzeba lecieć do Harare, hm... no drogie te loty, pomyślimy, na razie i tak nie ma urlopu bo wyjazdy poplanowane.
W 2020 już prawie mamy bookować, ale pewien wirus demoluje nasze plany podróżnicze.
W 2021 nadal nie da się lecieć do Afryki, w ogóle Zimbabwe wypada z gry.
W 2022 mamy jechać dookoła świata, więc cały wysiłek urlopowy i finansowy ogniskuje się na tym projekcie, Afryka musi poczekać.
W 2023 już nie mamy wymówki - planów nie ma, najstarsza córka z edukacji domowej trafia w objęcia normalnego systemu szkolnego i "tylko dwóch tygodni ferii" - teraz albo nigdy, mówi do nas Zimbabwe. Odwrotu nie będzie.

Żadnej podróży nigdy (albo prawie nigdy) nie żałowaliśmy. Tej, jak się okaże, nie tylko nie będzie nam szkoda, ale będziemy żałować, że dopiero teraz tam trafiliśmy. Wtedy, w 2018 roku, ani nawet w styczniu 2024, nie przypuszczaliśmy, że wyjazd w dziwny sposób odciśnie na nas swoje piętno.

Z książki "Dal", M. Kydryńskiego:
Pierwsza scena z filmu "Pod osłoną nieba." Troje podróżnych wysiada ze statku w afrykańskim porcie. Siedzą na walizkach, czekają na transport do miasta. Rozmawiają.
"- Jesteśmy prawdopodobnie pierwszymi turystami od czasów wojny.
- Nie jesteśy turystami, tylko podróżnikami.
- Co za różnica?
- Turysta to ktoś, kto już od przyjazdu myśli o powrocie do domu, podczas gdy podróżnik nie wie, czy w ogóle wróci".


Część każdego nas została w Afryce, reszta wraca tam już za niespełna rok.
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata


Ostatnio edytowany przez Gadekk, 27 Mar 2024 09:37, edytowano w sumie 1 raz
Literówka
Góra
 Profil Relacje PM off
5 ludzi lubi ten post.
 
      
#36 PostWysłany: 27 Mar 2024 10:28 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Wrz 2011
Posty: 443
Loty: 1262
Kilometry: 2 520 628
platynowy
Poddałem się po drugim wpisie i cierpliwie czekałem na zakończenie /początek aby wszystko przeczytać chronologicznie. Tak chyba jest lepiej mimo wszystko.

Afryka jest magiczna, mój przyjaciel właśnie przejeżdża ją na motocyklu (Zachodnie wybrzeże - od Maroka do Namibii) i mam codzienną porcję info i fotek.
Ale kto raz doświadczył tych miejsc a zwłaszcza nocował w lokalnej wiosce i obcował z tubylcami ten ma już pewne piętno odciśnięte na zawsze! To taka miła zadra w duszy, która zmusza cię do ciągłej tęsknoty do kolejnej podróży w te miejsca...
Moja następna podróż tam już za 35dni :)

PS. Cytat z Dal pożyczam ;)
_________________
Image

"Turysta to ktoś, kto już od przyjazdu myśli o powrocie do domu, podczas gdy podróżnik nie wie, czy w ogóle wróci"
Góra
 Profil Relacje PM off
3 ludzi lubi ten post.
 
      
#37 PostWysłany: 28 Mar 2024 00:11 

Rejestracja: 27 Lis 2017
Posty: 112
Loty: 89
Kilometry: 179 581
Ja przeczytałam wg kolejności zaproponowanej przez autora :)
Góra
 Profil Relacje PM off
zawiert lubi ten post.
 
      
#38 PostWysłany: 09 Maj 2024 20:28 

Rejestracja: 09 Cze 2015
Posty: 171
Loty: 99
Kilometry: 138 227
Bardzo fajna relacja, zupełnie mi nie przeszkadzała odwrotna chronologia. Zachęciłeś mnie do sięgnięcia po książkę Tomka i zgłębienia tematu wolontariatów-za to z całego serca dziękuję. Życzę szybkiego powrotu w te rejony
_________________
Ciemność to Twój strach, światło jest wszędzie
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#39 PostWysłany: 10 Maj 2024 09:27 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1736
Loty: 213
Kilometry: 471 644
srebrny
Dzięki. @marttynna
Wczoraj kupiliśmy bilety na następny rok, więc klamka zapadła. Zabieramy ze sobą rodziców (60+) i przyjaciela, którego kiedyś namówiliśmy na Wietnam i złapał bakcyla dalekich wyjazdów.
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata
Góra
 Profil Relacje PM off
marttynna lubi ten post.
 
      
#40 PostWysłany: 03 Paź 2024 21:45 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 05 Kwi 2013
Posty: 180
Loty: 80
Kilometry: 224 905
niebieski
Cudowne fotki. Czy mógłbyś powiedzieć więcej nt. samego w sobie wolontariatu? Czy była jakaś rekrutacja? Jak to wyglądało finansowo? Zasady/reguły, które były zaskakujące? Jakie odczucia co do takiej formy urlopu/pomocy itd? :)
_________________
Moje relacje:

Zachód USA mocno rozszerzony i skondensowany jednocześnie
Transsybirem do Chin
Indie z podręcznym
Autostopem po Jordanii
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
Wyświetl posty z poprzednich:  Sortuj według  
Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 48 posty(ów) ]  Idź do strony Poprzednia  1, 2, 3  Następna

Wszystkie czasy w strefie UTC + 1 godzina (czas letni)


Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 1 gość


Nie możesz zakładać nowych tematów na tym forum
Nie możesz odpowiadać w tematach na tym forum
Nie możesz edytować swoich postów na tym forum
Nie możesz usuwać swoich postów na tym forum
Nie możesz dodawać załączników na tym forum

Przeszukaj temat:
  
phpBB® Forum Software © phpBB Group