Za 40 PLN odwiedziłam ludzkie zoo. I tego błędu będę żałować do końca życia
Charakterystyczne obręcze na szyjach kobiet przyciągają tu tysiące turystów rocznie. Wioska plemienia Karen, stworzona na północy Tajlandii, miała chronić niezwykłą kulturę przed wyginięciem. Ale zamiast tego stała się ludzkim rezerwatem, przypominającym ogród zoologiczny. I to taki z naprawdę niewielkim wybiegiem i bez żadnych zasad.
Dziki tłum turystów, pstryk, zdjęcie, idziemy dalej. Kolejna osoba, kolejny turysta, pstryk, zdjęcie, idziemy dalej. Kwadrans, może 20 minut, turyści wsiądą do busa i odjadą. W drodze do kolejnej atrakcji będą zachwyceni tym, co sfotografowali. Takie prawdziwe życie, prawdziwi ludzie. Pokażą znajomym, a ci też zapragną tu przyjechać. Tak jak i ja.
Wszak marzyłam o tym miejscu przez lata, oglądałam dokumenty, słuchałam opowieści najsłynniejszych podróżników, wyobrażałam sobie te piękne zdjęcia, które przywiozę, tę historię, którą przekuję w reportaż pełny peanów i zachwytów na temat ciągłości kultury, przywiązania do tradycji i rodzinnych wartości. Ale nic takiego się nie stało. Co gorsza – zamiast reporterskiego raju, czekało mnie cholernie bolesne zderzenie z rzeczywistością.
Niewielkie domki, poranne rytuały
Małe, drewniane chatki zajmują niewielki teren. Z przodu, wzdłuż głównej ścieżki, która już za kilkadziesiąt minut wypełni się turystami, prezentują się nieporadnie rozstawione stragany uginające się od ciężaru pamiątek. Dookoła nich krzątają się nie do końca przygotowane do odwiedzin kobiety i dzieci, wszyscy w kolorowych ubraniach. Gdzieś tu są też mężczyźni, ale sprawiają wrażenie niemal niewidzialnych. Nie wychodzą przed szereg, nie rzucają się w oczy, przemykają gdzieniegdzie bez słowa i spojrzenia. Mieszkają tu, ale nie mają żadnego znaczenia. Bo przecież to nie do nich przyjeżdżają turyści. Tu każdy chce zobaczyć kobiety. Im więcej, tym lepiej.
To właśnie panie z plemienia Karen zasłynęły na świecie jako kobiety-żyrafy. Jedną z tutejszych tradycji i jednym z rytuałów piękna jest noszenie metalowych obręczy na szyi. Im więcej, tym lepiej. Wyglądają jednak tak egzotycznie, tak niesamowicie, że wielu chce je zobaczyć na żywo. Niektórzy ludzie twierdzą dodatkowo, że obręcze wydłużają szyję, a te są najbardziej pożądane wśród tutejszych mężczyzn. W rzeczywistości powodują jedynie zapadanie się obojczyków i jak za chwilę się przekonam, także coś o wiele gorszego.
Zjawiłam się w Chiang Mai naprawdę wcześnie rano. Noc spędziłam w autobusie z Bangkoku, ale byłam zbyt podekscytowana, by odpoczywać, czekać lub odkładać wizytę u Karen na później. Lokalny kierowca niebieskiej półciężarówki, który był fenomenalnym transportowo-przewodnickim wsparciem pojechał prosto do celu. Byliśmy na miejscu mniej więcej godzinę przed tłumem i zaledwie kilka godzin przed otwarciem.
Mieszkańcy wioski dopiero zaczynali dzień. Widać było, że niektórzy wstali przed momentem. Nie podjechał żaden autokar, więc nikt nie spodziewał się, że oto nadchodzi turysta. Przywitała mnie więc prowizoryczna kasa, obsługiwana przez zawołanego naprędce kogośtam. W zamian za 400 BHT (ok. 40 PLN) dostałam jeszcze bardziej prowizoryczny bilecik.
Przy każdym ze stoisk czeka kobieta, choć ze względu na porę dnia, niektóre jeszcze kończą makijaż, poprawiają kolorowe ubrania, przeglądają się w lustrze wyciągając szyje jak najwyżej. Czy już urosła? Nie ma takiej możliwości, choć optycznie może się tak wydawać. W zapadnięty obojczyk wbija się dość ostro zakończona końcówka. Widzę, że jest tam strupek, nie pierwszy i nie ostatni w życiu, skoro rozdrapywany jest obręczą za każdym razem, gdy jakimś cudem w ogóle zacznie się zabliźniać.

Cichutki głos i mój własny dramat
Pytam jedną z nich, czy mogłybyśmy sobie zrobić zdjęcie. Sekundę później obie stoimy jak wryte. Ona jest zaskoczona, że zapytałam o zgodę, bo wszak po to tu przyszłam – zupełnie jak każdy inny. Mało kto odczuwa potrzebę proszenia o pozwolenie. Przecież zapłacił. Zresztą, gdy zjechali turyści mogłam to obserwować. Ludzie łapali kobiety pod ramię, przytulali się jak z dobrą koleżanką, celowali obiektywem i komórką bardzo blisko twarzy po kilkanaście razy każdy. Nikomu nie przyszło do głowy najzwyczajniej zapytać.
Za to ja nie mogłam uwierzyć w głos, jaki się z niej wydobył. Tak cichy jak tylko jesteście sobie w stanie wyobrazić. Nie szept, nie konspiracyjny ton, którego używaliście z kolegą w szkolnej ławce. Przytłumiony, cichuteńki głosik ozdobiony jedynie kiwnięciem głową. Była młoda i prześliczna, a ja próbowałam przekonać samą siebie, że to na pewno przypadek. Miała maksymalnie kilkanaście lat, ale pewnie taki ma głos. Przecież to się zdarza, prawda?
Tylko, że takim samym głosem mówiły wszystkie kobiety z plemienia Karen, z którymi rozmawiałam. Cichy, słaby i stłumiony głosik, niczym ze strun głosowych ściśniętych drutem kolczastym. Może to kwestia obręczy, może wychowania, może nieśmiałości, bo o ile przywykły do tradycyjnych kilku pytań po angielsku w stylu: „ile to kosztuje?”, to dłuższych rozmów nikt tu nie prowadzi.
Wierzcie mi lub nie, ale w życiu nie czułam się tak źle i tak smutno. Przygnębiał mnie fakt, że tu jestem, że za to zapłaciłam, że w tym uczestniczę. Byłam jak bogaty człowiek z Europy, który przyszedł pooglądać egzotykę w zoo. Z tą różnicą, że nie ma klatek. Ale żadnych sensownych zasad też nie.
Odłożyłam aparat i mam raptem kilka zdjęć z tego miejsca. Zrozumiałam, że uczucia, które we mnie są, zostaną już na zawsze. Że to miejsce zmieni moje postrzeganie turystycznych spędów. Że mimo błędu, jaki popełniłam, nie przyjechałam tu bez sensu. Postawiłam na rozmowy, proste bez wielkich dyskusji o życiu i polityce, trochę na migi i trochę po angielsku, a przede wszystkim w języku uniwersalnym, czyli uśmiechu. Ulżyło mi, gdy udało mi się rozbawić kilka z tych kobiet, gdy pokazały mi swoją szminkę, a ja im zdjęcia w moim telefonie. Z niektórymi zaśmiewałam się jak głupek, z innymi wyprzytulałam wzruszona. I to wszystko tylko dlatego, że zamiast pstryk i dalej, poświęciłam im trochę czasu.

Autentyczna wioska czy ludzkie zoo?
Najbardziej zapadła mi w pamięć starsza kobieta, która choć nie miała obręczy – a może właśnie dlatego – była pełna ciepłego blasku. Takiego, że masz ochotę spędzić chociaż chwilę z taką osobą, chcesz z nią rozmawiać, jeść razem rosół (czy jakikolwiek odpowiednich tegoż) i słuchać historii, które razem z jej odejściem, przepadną na zawsze.
Dopiero później, wpatrując się w nasze wspólne zdjęcie, dostrzegłam, że jesteśmy do siebie nieco podobne. Znacznie różni nas wiek, kultura i doświadczenia, ale nasze oczy śmieją się i marszczą w ten sam sposób, policzki i zmarszczki układają się w ten sam kształt twarzy. I tylko myśl, że przecież w innej konfiguracji losu, mogłabym być jej wnuczką, urodzić się w Azji i być częścią tej kultury, nie dawała mi spokoju. Bo w wieku pięciu lat ktoś założyłby mi cholernie ciężkie obręcze (a potrafią ważyć nawet 22 kilogramy) i kazał uśmiechać się do turystów, dlatego że akurat nie ma innej opcji na zarabianie pieniędzy.
I żeby było jasne. Widziałam już kilka „autentycznych wiosek” w swoim życiu. Niemal w każdym popularnym wśród turystów miejscu znajdziecie te wszystkie wycieczki do Masajów, odwiedziny u „Indian” itd. Ale to było coś innego. To nie była wioska, która teraz jest, a za chwilę się zwinie. Albo ta, do której rano przyjeżdżają lokalni przedsiębiorcy, by razem ze znajomymi odbębnić show dla turystów w stylu: „jesteśmy biedni i śpimy w lepiankach”, po to, żeby za chwilę wsiąść w auta i wrócić do cywilizacji.
Nie mam pojęcia, dlaczego liczyłam, że tu będzie inaczej. Może przez te reportaże? Naprawdę nie wiem. Dostałam to, czego najbardziej nie chciałam – skansen, wielkie oszustwo i smutek, że daliśmy się w to wciągnąć. I to w dużo gorszym wydaniu niż wszystko, co widziałam do tej pory.
Choć trudno w to uwierzyć, zwyczaj noszenia obręczy zaczął jakiś czas temu zanikać. Małe dziewczynki nie były już tak chętne do kultywowania tradycji, rodzice zaczęli posyłać je do szkół, a kręgosłupy odetchnęły z ulgą. Ale zanim ludzkie eksponaty zaczęły należeć do rzadkości, rząd Tajlandii interweniował. Dziś, dzięki podtrzymywaniu obręczowej tradycji, kobiety mogą utrzymać swoją rodzinę. Gdyby nie morze turystów, które odwiedza je każdego dnia, pewnie musiałyby pracować fizycznie za grosze.
Nie można jednak zapominać, że jednocześnie muszą dzielić się zyskiem z rządem, kultywują tradycję, która zaczęła wymierać i wpychają swoje córki w obręcze, które mają tragiczne skutki dla zdrowia. Podejmują decyzję, której nie można już później odwrócić. A dzieciaki zamiast zdobywać wykształcenie i być może znajdować inny sposób na zarabianie pieniędzy, pozują do zdjęć wypychane przez rodziców do pierwszego rzędu. Bo tak jest łatwiej, bo my tego oczekujemy, bo rząd tak chciał. Przynajmniej z pozoru.

Ile warty jest intruz?
I ja doskonale wiem, że na świecie są przeróżne kultury. Rytuały, których można nie rozumieć, choć wypada akceptować, bo to nie nasza sprawa. Jestem otwarta na przeróżne doświadczenia, bardzo rzadko oceniam coś, co dla innego narodu jest tradycją. Wiem, że łatwo mi mówić z perspektywy wygodnego fotela w Europie, gdzie żadna obręcz nie obniża moich obojczyków ani nie deformuje głosu. Gdy nie muszę żyć za kilka dolarów. Wiem też, że część członków plemienia Karen znajduje się w o wiele mniejszych wioskach, ukrytych w przygranicznych górach, gdzie turyści praktycznie nie docierają.
A jednocześnie nie mogę wyzbyć się wrażenia, że nawet, jeśli to transakcja wiązana, na którą mniej lub bardziej dobrowolnie zgadzają się obie strony, to nie powinno tak wyglądać. Jesteś tu jakimś cholernym intruzem, który zapłacił za krzywdę innego człowieka. I trudno pogodzić mi się z tym, że tysiące ludzi pochyla się w Internecie nad losem słoni, które wożą turystów skutecznie bojkotując zapędy właścicieli i treserów do gnębienia zwierząt, a w tym samym czasie ludzkie zoo funkcjonuje pełną parą. Za 40 PLN.
I można mieć nadzieję, że wielcy podróżnicy tego świata, wszystkie te kamery stacji telewizyjnych, obiektywy czołowych tytułów trafiły gdzieś indziej. Do tych prawdziwych, schowanych przed turystyczną masą, wiosek i tamtejszych ludzi. Ale wiem, że tak nie jest. Bo widzę te same twarze, które są i na moich zdjęciach. Poznaję te kobiety, z którymi rozmawiałam. Przypominam sobie ich głosy, rozpoznaję stragany, a nawet psa. Wiem, że tak jak ja trafili jedynie na turystyczną pokazówkę.
Przykro mi tylko, że promowali to tak, jakby warto było tu przyjechać. Bo nie warto. Ze zwykłej ludzkiej przyzwoitości.