„Mają normalną robotę i ciągle gdzieś wyjeżdżają”. Jak to robią? Zobacz jak być podróżnikiem na etacie
Jestem pewna, że każdy dla kogo podróże są prawdziwą pasją, prędzej czy później usłyszy kluczowe pytanie: „Jakim cudem możesz tyle podróżować, skoro wciąż pracujesz?”. Zwykle wypowiadane z odrobiną zaciekawienia, nutą zazdrości i odrobiną szczerego zainteresowania tematem.
Zastanówmy się więc, jak to zrobić, by ciągle być w podróży, ale równocześnie mieć z czego żyć? Oczywiście to pytanie jest zasadne tylko wtedy, gdy nie urodziłeś się w rodzinie rokefelerów czy potentatów naftowych. Bo jeśli tak, to możemy tylko zazdrościć i dać adres, na który podeślesz pocztówki.
„Podróżniczy” zawód
Wolność, któż o niej nie marzył? Móc choćby i codziennie zmieniać miejsce swojego pobytu, nie przejmować się biurkiem, pracować z hamaka, plaży albo nawet igloo. Nikomu nic do tego. Pisarze, fotografowie, graficy, piloci wycieczek, stewardessy, tłumacze, instruktorzy nurkowania – mogłoby się wydawać, że to właśnie im wszystkim zazdrościmy najbardziej. W końcu mogą jeździć naprawdę dużo i często.
Jednak wbrew powszechnemu wyobrażeniu ich praca, choć pozwala stale się przemieszczać, jest dużo bardziej wymagająca niż mogłoby się wydawać. Bycie freelancerem czy cyfrowym nomadem też brzmi dobrze, ale wiąże się z szeregiem kłopotów. W zależności od uprawianego zawodu potrzebujesz dobrego internetu i niejednokrotnie zdarzy się, że spędzisz przy komputerze tyle samo czasu, co w Polsce.
W innym przypadku wielokrotnie będziesz przejeżdżać z miejsca na miejsce, ale nie będziesz miał sił na „zwiedzanie” (co podkreślają chociażby stewardessy czy piloci wycieczek). Niby obcujesz z tym światem, ale jednocześnie wciąż spędzasz czas gdzieś obok. Załatwiając sprawy służbowe, dogadując się z klientami czy wstając w środku nocy, bo przecież różnica czasu nie obchodzi twojego zleceniodawcy.
Oczywiście nie zawsze jest źle, widok z okna może wiele wynagrodzić, a wielu ludzi właśnie w takiej formie zatrudnienia odnalazło szczęście, spokój i spełnienie. Trzeba jednak pamiętać, że obowiązki – niestety – mają terminy w każdym zakątku świata. Na szczęście w niektórych możecie powiedzieć, że „małpa ukradła Wam cały projekt”.
Ale jeśli nie jesteście przekonani do uprawiania „podróżniczego”, no to może warto…
…rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady
Pewnie byłoby super. Gdy patrzę na te wszystkie wywiady i opowieści o ludziach, którzy tu i teraz rzucają etat, sprzedają lodówkę, przytulają rodziców i ruszają w podróż bez biletu powrotnego, to trochę im zazdroszczę. Ale tylko trochę, bo kilkuletnia podróż dookoła świata, to niekoniecznie moja bajka, a praca, którą wykonuję na szczęście jest pełna wyzwań i nie wpędza mnie w depresję każdego dnia. Dlatego na ludzi gotowych rzucić wszystko tu i teraz, patrzę z podziwem, słucham ich z ciekawością, ale nie mówię, że „też tak w końcu zrobię”.
Pewnie jak wielu ludziom, czegoś mi tam brakuje do tak radykalnej decyzji. Dla jednych to będzie brak motywacji, dla innych odwagi czy wiary w siebie. Niektórzy mają rodziny, dzieci i kredyty niechętne długim wyjazdom, więc zostają na miejscu. Inni ruszają w świat, ale nie na wieczne wakacje, a za biznesem czy miłością jak Wojtek, który 20 lat temu rzucił wszystko i wyprowadził się na Mauritius.
I też świetnie łączą przyjemne z pożytecznym. Bez pomysłu na biznes w jednym miejscu, możesz łapać się dorywczych prac na miejscu. Jedne wykonuje się za drobne wynagrodzenie, inne w zamian za wikt i opierunek, czyli zwykle trochę jedzenia i dach nad głową.
Spodoba ci się w konkretnym miejscu? Możesz zaczepić się w lokalnym barze na dłużej albo skorzystać z jednej z tych szalonych ofert „najlepszej pracy na świecie”. Z takim nagłówkiem firmy, organizacje, a czasem nawet rządy państw szukają „przytulaczy” pand, ambasadorów rajskich wysp, opiekunów, testerów nowych kierunków podróżniczych. Każdy znajdzie coś dla siebie, ale niestety konkurencja bywa ogromna.
I wtedy zostaje ci to, co spotyka wielu podróżników-pasjonatów. Biurko, 8 godzin i regularnie odprowadzane składki. A to jest prawdziwym podróżniczym wyzwaniem.
Etat to przekleństwo?
Zawsze tak myślałam. Kiedy pierwszy raz zrozumiałam, że w zamian za stałą posadę moje podróże zostaną zamknięte w ramach 26 dni (a u niektórych 20), poczułam się naprawdę źle. Rękami i nogami wzbraniałam się przed zakuciem w kajdany „prawdziwej pracy” – jak nazwałaby ją moja mama. Tej ze wszystkimi zbędnymi atrybutami – jak szef, godziny pracy, obowiązki.
Jednak patrząc obiektywnie… w gruncie rzeczy nie mamy tak źle.
W ubiegłorocznym raporcie Center for Economic and Policy Research możemy przeczytać, że np. w USA panuje pełna dowolność w przyznawaniu pracownikom sektora prywatnego płatnego urlopu, co skutkuje tym, że aż 25 proc. z nich nie ma ani jednego dnia wolnego opłacanego przez firmę. Zazdrościć możemy za to Francuzom, którym prawo gwarantuje aż 30 dni urlopowych. Japończykom przysługuje 20 dni, jednak z uwagi na brak zwolnień zdrowotnych (jak u nas L4) w razie choroby trzeba korzystać z urlopu wypoczynkowego.
Nie narzekajmy. Zastanówmy się, jak to wykorzystać do granic przyzwoitości.
Jak z 26 dni zrobić blisko 140?
Zakładamy, że jesteśmy już takim porządnym pracownikiem, któremu przysługuje 26 wolnych dni. Czy to możliwe, żeby nagle ich liczba zwiększyła się ponad pięciokrotnie? Nic bardziej prostego! Wystarczy doliczyć 13 dni ustawowo wolnych (święta państwowe i kościelne) i… weekendy.
Nawet zakładając, że niektóre święta państwowe wypadną w niedzielę czy sobotę, to mamy do dyspozycji około 130-140 dni wolnych od pracy. To więcej niż 1/3 roku. Co to oznacza w praktyce?
Jeśli jesteś średnio rodzinny już na przełomie roku możesz wykorzystać czas między Bożym Narodzeniem, Sylwestrem i świętem Trzech Króli. To idealny moment na dłuższą podróż. Zwykle wybieram się wtedy wygrzać kości, ale przecież cel może być dowolny.
Przy dobrej konfiguracji dni tygodnia (jak na przykład w tym roku, gdy wigilia wypadnie w niedzielę) wystarczy 7 dni urlopu, żeby wyjechać na 16 dni. To pierwszy porządny urlop. Potem zwykle przez kilka miesięcy odbudowuję budżet i posiłkuję się drobnymi wypadami weekendowymi – Lwów, Praga, Barcelona, Bergamo, Berlin.
Kluczem jest organizacja
Na tzw. „city-break” bez trudu kupicie tanie bilety – już za kilka, kilkanaście, a w najgorszym przypadku kilkadziesiąt złotych. Jeśli trafi się promocja na bilet autobusowy, wybieram połączenie nocne, żeby nie marnować czasu. Zwijam się kompaktowo w wersję .zip, przesypiam całą podróż i w poniedziałek rano po szybkim prysznicu, jestem gotowa do pracy. Bilety lotnicze kupuję z kolei tak, by wylecieć już w piątek i w miarę możliwości też wrócić w poniedziałek rano, ewentualnie późnym wieczorem w niedzielę.
Tak „bieduję” zwykle do kwietnia, gdy nadchodzą… święta wielkanocne! Lany Poniedziałek wolny, do tego świąteczny weekend i już mamy trzy dni wolnego. Jeszcze jeden czy dwa dni dobranego urlopu i można zorganizować całkiem przyjemny, kilkudniowy wypad. Potem majówka – na przykład taka jak przyszłoroczna, gdy przy 3 dniach urlopu możesz wyjechać na gdzieś aż 9 dni.
Po drodze przedłużony weekend z Bożym Ciałem, letnie weekendy wykorzystane do granic możliwości, jakieś jednodniowe „mikrowyprawy” w góry, do Wrocławia, Poznania, czy nad morze i na koniec jeden „porządny” na przykład dwu- albo trzytygodniowy urlop z wykorzystaniem kolejnych 10 dni (lub 15) dni urlopowych i dwóch (lub trzech) weekendów.
Podsumowując – 7 dni na przełomie roku, jeden dzień przed Wielkanocą, 3 dni na majówkę, jeden piątek po Bożym Ciele i 15 dni w lecie lub jesienią na dłuższy wyjazd. Jak nic wychodzi 26 dni urlopu i jakieś 56 w podróży. A przecież nie policzyliśmy jeszcze wykorzystanych weekendów, których liczbę ogranicza tylko wasz budżet i ochota. Nieźle, prawda?
Niestety mniejsza elastyczność i sztywne trzymanie się dni wolnych, weekendów czy świąt ma wpływ na cenę naszych wojaży. Dużo łatwiej upolować tani bilet na środek tygodnia niż okołoweekendowe promocje. Na szczęście od tego jesteśmy my! A poza tym… w końcu na coś trzeba te zarobione pieniądze wydać, czyż nie?
Jak widać sposobów na posiadanie środków do życia, mimo wielkiej pasji do podróży jest całkiem sporo. A jak Wy godzicie wyjazdy i pracę? Czytacie nas na plaży czy może zza korporacyjnego biurka? Wybieracie jeden duży urlop czy kilkanaście mniejszych? Dajcie znać! My za to na ten i wiele innych tematów będziemy rozmawiać podczas World Travel Show, którego jesteśmy partnerem. Już w piątek, 20 października Jakub B. Bączek opowie o tym, jak przeżyć „25 miniemerytur w roku” czyli o swoich licznych urlopach, które odbywa mimo bycia aktywnym przedsiębiorcą.
Nie ma jeszcze komentarzy, może coś napiszesz?