Minister się dziwi, że turyści nie chcą przyjeżdżać do Polski. Też się dziwisz?
Dziwne wyjątki, chaos i zmiany w ostatniej chwili – taką ofertę podróży z dreszczykiem oferuje Polska zagranicznym turystom, którzy chcieliby odwiedzić nasz kraj. Bez gwarancji, że faktycznie go zobaczą.
Gdy piszę te słowa jest środa, tuż po godzinie 18. W oczekiwaniu na nowe rozporządzenie rządu w sprawie zakazu lotów wchodzę na Twittera i widzę wpisy pasażerów linii lotniczych z ważnymi biletami z lub do Francji, zastanawiających się, czy zakaz lotów obejmie właśnie ten kraj. Teoretycznie powinien, bo wiceminister infrastruktury Marcin Horała powiedział tak w niedawnym wywiadzie dla Polsatu News. Ale przecież doskonale wiemy, że Francja powinna być ujęta także w poprzednim rozporządzeniu – znalazła się nawet w jego projekcie kilka dni przed publikacją, by ostatecznie zniknąć z niego w ostatecznej wersji.
Podobnie jak Chorwacja, gdzie mityczny wskaźnik nowych zachorowań też przekraczał ustalone normy – ten kraj też miał znaleźć się na liście. Ostatecznie oba państwa zniknęły z rozporządzenia, jako przejaw miłosierdzia rządu dla rodaków, którzy kończą właśnie wakacje. W tej chwili taryfy ulgowej ma już nie być, bo tak mówi wiceminister Horała, ale praktyka uczy nas, że niczego nie można w tej sprawie zagwarantować i dopiero “papier” w Dzienniku Ustaw oznacza wiarygodną informację.
A do tego czasu spakowani w walizki ludzie muszą siedzieć jak na szpilkach, czekać i zastanawiać się, jaki będzie ostateczny kształt nowych przepisów.
[AKTUALIZACJA] Nowe rozporządzenie pojawiło się, całe na biało, po godzinie 19. Zgodnie z zapowiedziami, na liście znalazło się 30 krajów, wbrew zapowiedziom – współczynnik nowych zachorowań nie ma żadnego znaczenia, bo na liście znalazły się wyjątki. Więcej szczegółów znajdziecie w naszym tekście.
Chaos związany z zakazem lotów jako formą restrykcji i ograniczenia rozprzestrzeniania się pandemii COVID-19 opisywaliśmy już na naszych łamach wielokrotnie. Jednak tym razem poruszamy ten temat, nawiązując do poniedziałkowej wypowiedzi wiceministra Horały, który (chyba świadomie) zdradził priorytety rządu, jeśli chodzi o pomoc branży turystycznej. Chodzi o zdanie “najważniejsze jest, żeby polski hotelarz zarabiał” i największy problem, czyli to, że “do Polski nie przylatują zagraniczni goście”. Jeśli chodzi o pierwsze zdanie, to ktoś złośliwy mógłby podsumować, że dość nieudolne tworzenie rozporządzeń i publikowanie ich na ostatnią chwilę ma zmusić turystów, których wakacyjne plany ulegają zmianom, do spędzenia – chcąc nie chcąc – urlopu nad Bałtykiem, w Tatrach czy na równie pięknych Mazurach. Nie jesteśmy jednak złośliwi. No i jakoś nawet rozumiemy potrzebę budowania krajowego popytu (mniejsza już o środki), aby polski turysta nie zostawiał swoich ciężko zarobionych złotówek w Maladze, tylko w Darłówku.
Jednak znacznie ciekawsze jest drugie zdanie. Próbuję sobie bowiem wyobrazić, na jakiej podstawie w obecnych czasach zagraniczny turysta miałby odwiedzać Polskę. Czy grupy turystów z przykładowej Hiszpanii mają masowo wynajmować autokary i podróżować 36-40 godzin przez całą Europę, by koniecznie zobaczyć Łazienki Królewskie i spróbować słynnych krakowskich obwarzanków? Bo autokarem lub prywatnym autem akurat mogą. Nie no, nie wygłupiajmy się – mogą przecież dolecieć też samolotem (akurat Hiszpanie już nie, ale inni tak – no, prawie wszyscy).
Tyle, że jakikolwiek zagraniczny turysta, jakkolwiek rozważający opcję spędzenia urlopu w Polsce, najpierw spojrzy na przepisy dotyczące restrykcji wjazdowych w danym kraju (i nic w tym dziwnego, od wybuchu pandemii robimy tak wszyscy) i gdy dojdzie do punktu o dynamicznej liście krajów z zakazem lotów, zapewne złapie się za głowę. Oczywiście, teoretycznie nie mógłby się przyczepić, bo w teorii kryteria są dość klarowne, ale… jak sami widzimy, jakiekolwiek współczynniki zakażeń wcale nie muszą być podstawą do wpisania na listę. A żeby jeszcze bardziej “uprościć” sprawę, zdecydowano się wprowadzić wyjątek dla przewoźników czarterowych, wykonujących loty na zlecenie biur podróży (zapewne dlatego, że filtry HEPA w ww. zbierają zarazki znacznie lepiej niż w samolotach regularnych przewoźników i ogólnie są odporne na COVID-19).
Ale wyjątki uczyniono też… dla niektórych linii regularnych, latających na przykład na Wyspy Kanaryjskie (którymi jak wiadomo, Polska turystyka nie stoi). Jak czytamy w “Pulsie Biznesu”, regularna linia może spokojnie latać na Kanary i z powrotem mimo zakazu, jeśli na pokładzie znalazło się choć kilkunastu klientów biura podróży, które chętnie wykupują w takich liniach bloki miejsc. Jasność i klarowność rozporządzenia poraża. Żeby nie było – bardzo nas cieszy to, że biura podróży mogą wysyłać swoich klientów np. na Kanary, ale skoro one mogą, to dlaczego nie może działać ruch regularny? I dlaczego w tej sytuacji próbuje się nam wmówić, że ma to cokolwiek wspólnego z dbaniem o nasze zdrowie?
Pozostaje pytanie – czy zagraniczny turysta doceni prostotę polskich rozwiązań? Bądźmy jednak przez chwilę poważni i zadajmy jedno podstawowe pytanie.
Co robi Polska, by zachęcić do przyjazdu zagranicznych gości?
Tych właśnie gości, za którymi tęskno panu ministrowi. I przypomnijmy: mamy wydawane w ostatniej chwili rozporządzenia, które zmieniają się jak w kalejdoskopie. Mamy też dość kuriozalny temat związany z badaniem pasażerów przylatujących do Polski. Jeszcze jakiś czas temu pojawiały się pomysły, aby pasażerów wracających z wakacji z “ryzykownych” krajów poddawać obowiązkowej kwarantannie lub testom na COVID-19.
Były minister zdrowia Łukasz Szumowski (zanim odpłynął na Fuert… wróć, postawił tylko raz stopę na lądzie, więc się nie liczy) deklarował nawet, że rząd jest gotowy opłacać te testy wracającym z wywczasu rodakom. A potem nastąpiła cisza w temacie i… zaskakująca wolta, w ramach której Polska dość zaskakująco odwróciła role i ogłosiła, że zniesie zakaz lotów dla krajów, które zagwarantują, że każdy wsiadający w samolot do Polski pasażer będzie miał negatywny wynik testu na COVID-19. I że coś takiego zagwarantuje rząd danego kraju – wtedy łaskawie Polska zdejmie zakaz z danego kraju. Jednocześnie wykluczając możliwość podziału danych krajów na bezpieczne pod kątem poszczególnych regionów (co z automatu eliminuje pomysł Wysp Kanaryjskich, by faktycznie testować turystów wracających do swoich krajów) i czyniąc ten warunek faktycznie niemożliwym do spełnienia.
Oczywiście, wiele krajów może wymagać (i wymaga) negatywnego wyniku testu na COVID-19 jako warunku przekroczenia granicy (jako alternatywę dając kwarantannę). Ba, są nawet sprawne mechanizmy, by nie wpuścić danego pasażera na pokład (brak kodu QR dla wylatujących do Grecji), ale nigdzie nie jest to obwarowane warunkiem umieszczenia lub nie, danego kraju na liście z zakazem lotów.
Gdzie więc leży problem? Wydaje się, że wbrew deklaracjom, polski rząd ma tak naprawdę głęboko w nosie, ilu zagranicznych turystów odwiedza Polskę i w efekcie, ile zarabia polski hotelarz (a jak mówią sami hotelarze, zagraniczny turysta wydaje średnio 2-3 razy więcej od turysty krajowego, nie tylko na noclegi). Jest to zresztą dość odważne, bo w zeszłym roku, tylko do września, Polskę odwiedziło ponad 16 mln gości z zagranicy. Dlaczego ma w nosie (oczywiście, generalizując)? Bo Polska nie jest “turystycznym” krajem, a w skali makro ta branża nie ma aż tak dużego znaczenia dla naszej gospodarki. W efekcie rządzący mogą się oczywiście cieszyć, że spadek PKB o 8,2 procenta w II kwartale oznacza, że “jesteśmy najlepsi w Europie}, ale tak naprawdę oznacza to tylko tyle, że szeroko pojęta turystyka (dodajmy do niej jeszcze transport lotniczy) ważą w naszym bilansie znacznie mniej niż w innych krajach. Gdybyśmy byli w choć zbliżonej sytuacji do Chorwacji czy Grecji, które “z turystyki żyją”, zapewne rząd przebierałby nogami, aby mimo zagrożenia wzrostem zachorowań, uchylić nieba zagranicznym turystom i “ratować” kraj przed jeszcze głębszą recesją.
I pewnie wcale nie trzeba by było uciekać się do nie wiadomo jakich zachęt. Wystarczyłoby zrezygnować z karkołomnego zakazu lotów (przypominamy: restrykcje i środki bezpieczeństwa stosowane w terminalach lotnisk i na pokładzie samolotów sprawiają, że jest to najbezpieczniejszy obecnie środek transportu zbiorowego, także z uwagi na relatywnie krótki czas przemieszczania się) i wprowadzić naprawdę klarowne reguły. Takie jak choćby propozycja ujednoliconych wytycznych Komisji Europejskiej, czyli podziału krajów na cztery kategorie. Propozycja spóźniona (nie rozumiem, czemu nie można było jej przeprocedować nawet w toku międzyrządowych konsultacji w okresie wakacyjnym), ale jednak dość prosta, klarowna i pod wieloma względami nawet bardziej restrykcyjna niż obecnie stosowana w Polsce (vide: wspominany już kilka razy współczynnik zakażeń). Propozycja, której wprowadzenie zapowiedziały już kraje ze znacznie bardziej restrykcyjną polityką przeciwdziałania rozprzestrzenianiu się koronawirusa, jak Irlandia. Propozycja, która pozwala zachować swobodę podróżowania w ramach UE i jednocześnie wydaje się przy tym dość dobrze dbać o poziom bezpieczeństwa w poszczególnych krajach. Propozycja, która została przedstawiona grubo ponad tydzień temu i… do której dotąd nie odniósł się w żaden sposób żaden przedstawiciel polskiego rządu. Chociaż wiedząc, że pomysł pochodzi z Brukseli, może to i lepiej…
Być może zmiana formy restrykcji sprawi, że część zagranicznych turystów łaskawszym okiem spojrzy na Polskę. Zwłaszcza, że zaczyna się sezon jesienny, czyli czas city breaków, na których mogą skorzystać piękne polskie miasta jak Warszawa, Wrocław, Gdańsk. Czy zwłaszcza Kraków, który jak wynika z ostatnich danych, stał się praktycznie turystyczną pustynią. Może w takim kontekście warto.
Pamiętając, że bezpieczeństwo i zdrowie jest w kontekście COVID-19 najważniejsze. Ale są różne sposoby panowania nad pandemią. Polska jak na razie radzi sobie z nią całkiem nieźle na tle innych. Ale mam wrażenie, że nie dzięki chaotycznym zakazom, a raczej pomimo ich istnienia.
Nie ma jeszcze komentarzy, może coś napiszesz?