Tylko 5,5 kg na 3 tygodnie na drugim końcu świata. Podróże z samym bagażem podręcznym – da się? No pewnie!
Często zaledwie kilka kilogramów i bardzo ograniczone wymiary – bagaże podręczne nie sprzyjają przewożeniu wielu rzeczy. Mimo tego coraz więcej osób zapomniało już, że można podróżować z wielką walizką. I bardzo to sobie chwalą. Czy to rzeczywiście takie zbawienie? I jak się w ogóle do tego zabrać?
Dla sporego grona czytelników Fly4free podróże z bagażem podręcznym to chleb powszedni. Starzy wyjadacze ekonomicznego pakowania, obudzeni w środku nocy przygotowaliby swój plecak w 10 minut – i ani o niczym nie zapomnieli ani nie złamali żadnej z zasad typu zaplątany duży żel pod prysznic czy scyzoryk w zapomnianej kieszeni.
Ale wiele osób dopiero zaczyna swoją przygodę z lataniem „bez bagażu”, a dla części spakowanie się w mały plecak na 3 tygodniową wyprawę w ogóle nie mieści się w głowie. Tymczasem w podróżniczym życiu żadna umiejętność nie jest bardziej przydatna.
I o ile spakowanie się na weekend w Bergamo to żaden problem, o tyle już trzy tygodnie włóczenia się po Ameryce Południowej mogą zmusić nas do odrobiny logistyki. O zimnych krajach nie mówiąc. Na szczęście z każdym wyjazdem jest coraz łatwiej.
Doświadczenie własne
Nie ma co zgrywać jakiegoś super minimalisty. Latam z bagażem podręcznym z prozaicznego powodu – pieniędzy. Najczęściej (choć nie zawsze) bilet bez bagażu rejestrowanego będzie tańszy. Zwłaszcza, od kiedy coraz więcej tradycyjnych linii wprowadza najbardziej podstawowe taryfy. Na stałe znajdziemy je w ofertach np. Lufthansy, Aer Lingus, British Airways, American Airlines, Iberii. Nawet Emirates, który od dawna zarzekał się, że kto jak kto, ale oni nigdy nie ugną się pod presją cenową, niedawno ogłosił, że trwają przygotowania do stworzenia takiej taryfy.
Jednocześnie o rynek długodystansowych lotów ostro walczą niskokosztowi przewoźnicy. Wow Air niemal zrewolucjonizował branżę, gdy zaoferował loty międzykontynentalne bez bagażu. Jednak to był strzał w dziesiątkę, za którym ruszyli inni. Ile więc oszczędzamy na bagażu rejestrowanym? LOT kasuje 80 PLN za każdy lot (bagaż rejestrowany jest wliczony tylko na lotach międzykontynentalnych), Ryanair od 110 PLN, Wizz Air od 61 PLN do nawet… 376 PLN. Wszystko zależy od kierunku i daty. A biorąc pod uwagę, że chcemy z tym bagażem dolecieć i wrócić, to przecież trzeba te kwoty mnożyć razy dwa.
Ale pieniądze to nie jedyna motywacja.
Przede wszystkim, gdy widzę dużą walizkę wpadam w ukryty popłoch. Zastanawiam się, czy ja w ogóle mam tyle rzeczy, że mogłabym wypełnić te ileśtam litrów wolnej przestrzeni.
Po drugie – rozmiar ma znaczenie. Kojarzycie takie obrazki, jak gdzieś w Afryce czy Azji ludzie przewożą na skuterach niewspółmiernie dużo przedmiotów i pasażerów w porównaniu do objętości pojazdu? Widzicie oczami wyobraźni jakiegoś Wietnamczyka, który wiezie żonę, dwójkę dzieci, pralkę i zakupy na cały tydzień? No, to ja z dużym plecakiem wyglądam dokładnie tak.
Ponieważ jestem wzrostu wyrośniętego karła, wszystkie dna 60-litrowych cudów niemal szurają mi w okolicach kolan, a uchwyt do trzymania plecaka na samej górze lubi wystawiać mi nad głowę – tworząc miniaturową podróżniczą aureolkę. Podsumowując jednym zdaniem – wyglądam przekomicznie. Więc odpada – ze względu na wygodę, potencjalną kompromitację i wzbranianie się przed wystąpieniem w gifie pod tytułem „plecak przeważa turystkę”, na którym ja najpierw spektakularnie ląduje na plecach, a potem nie mogę się podnieść i macham rękami niczym niesprawny żuczek.
W dodatku przez całą podróż – już od autobusu pod domem po transport z lotniska na drugim końcu świata – mam wolne ręce. Nie łapię co chwile super walizki z kółkami 360°, która za każdym razem chce nie tylko zwiedzać autobus, ale też wirować między pasażerami, jakby właśnie walczyła w finale Tańca z Gwiazdami.
I co ważne – zawsze mam pewność, że bagaż doleci. Pamiętam feralny lot do Maroka jakieś 11 lat temu, gdy ktoś coś pomieszał, komuś nie wyszło, ktoś inny pomieszał i 80 proc. bagaży zostało w Polsce. Ludzie mogli pomarzyć o bikini, plażowaniu albo chociażby umyciu zębów – chyba, że przy całej złości mieli jeszcze chęci na szybkie zakupy. Tylko paru podręcznych niedobitków mogło się szeroko uśmiechnąć i zacząć korzystać z uroków Maghrebu.
Najważniejsze zasady
Jeśli mówimy o kilkutygodniowych wyprawach, to bez planu faktycznie może być ciężko ogarnąć potrzebne rzeczy, które zmieszczą się w limitach i okażą się przydatne. Ale z odrobiną pomyślunku, za pierwszym razem idzie nieźle, a za każdym kolejnym zaczyna to być tak oczywiste i łatwe jak zjedzenie deseru przed obiadem. Ważne tylko, żeby mama nie widziała.
Za pierwszym razem warto zrobić sobie listę. Metoda, która przez wielu jest ignorowana czy wyśmiewana, w takich przypadkach sprawdza się idealnie. Podziel rzeczy na kategorie: te bez których się zapłaczesz i zginiesz, te które chcesz zabrać, bo mogą się przydać ewentualnie i te bonusowe typu różowy flaming do Bangkoku i kurtka skórzana na Dominikanę. Później skreśl ostatnią część, spakuj te z pierwszej kategorii i dopiero dokładaj te z drugiej. Z czasem listy przestaną być potrzebne, bo i tak będziesz brał zawsze niemal to samo – decydując tylko o wariancie „podróż do ciepłego”, „podróż do zimnego”.
Trzeba pamiętać, że najlepiej wybierać te ubrania, które po wyciągnięciu z miękkiego plecaka, nie wymagają użycia żelazka. Ogranicz też liczbę ubrań – rozpuszczeni przez biura podróży i bagaże rejestrowane, możemy zapomnieć, że wcale nie trzeba mieć innej koszulki na każdy dzień, trzech par dżinsów, 10 sukienek (to raczej panie, ale nikogo nie dyskryminuję!), czterech par okularów i połowy obuwniczego – na każdą okazję. Tym bardziej, jeśli lecimy do Azji, gdzie pranie jest ultra tanie.
Opracuj własną metodę pakowania. Jedni zwijają rzeczy w rulon, inni składają kilka na raz, ja raczej bawię się w ubraniowego tetrisa i małymi rzeczami uzupełniam luki pomiędzy tymi, które zajmują dużo miejsca. Oczywiście ciężkie rzeczy na dno i bardziej z tyłu niż z przodu, lekkie na samą górę.
Książki wymieniłam na czytnik elektroniczny, żel pod prysznic i szampon kupuję na miejscu – albo korzystam z hotelowych, a jeśli chodzi o ubrania, to wybieram te, które nie zajmują dużo miejsca – prędzej wezmę bluzę i wiatrówkę niż puchową kurtkę, trampki zamiast adidasów, ręcznik z mikrofibry zamiast tego puchatego zrobionego z pluszowych króliczków itd. Jeśli muszę zabrać śpiwór – a staram się tego unikać – biorę też pojemnik czy worek kompresyjny. Jednocześnie to, co zajmuje przestrzeń, ubieram na siebie, czyli japonki do plecaka, sportowe buty na nogi, długie spodnie na tyłek, krótkie w plecaku. I nigdy, ale to nigdy nie pakuję się na styk. Musi być miejsce na nieprzewidziane zakupy.
No i niestety nie każda linia ma takie same zasady. O ile od wielu lat nie zdarzyło mi się, żeby Ryanair czy Wizz Air ważył bagaż podręczny, o tyle już Air Asia, a nawet czartery lubią czasem sprawdzić, ile my właściwie dźwigamy na tych plecach. Czasem można zabrać 10 kg, ale w innych przypadkach przewoźnik nie będzie tak łaskawy.
Najbardziej restrykcyjny w mojej karierze okazał się nieistniejący już Thomson Airways (dzisiejsze TUI) – maksymalnie 6 kg podręcznego, w dodatku bez wyjątku ważonego na lotnisku. Sama lustrzanka waży ok. kilograma, a gdzie ubrania, buty czy kable. A jednak się udało. 5,5 kilograma na 3,5 tygodnia w Meksyku. I szczerze mówiąc, później bardzo, ale to bardzo doceniałam ten limit, gdy na plecach nosiłam niemal połowę tego co zwykle. Dzięki temu dzisiaj rzadko nawet zbliżam się do górnej granicy chociażby Ryanaira.
Jaki wybrać plecak?
Podstawa to dobry plecak – nie, że akurat tej czy tamtej firmy, bo od samego logo dużo ważniejsze jest, żeby miał jakieś fajne kieszenie. Jak nas ktoś zapyta o dokumenty, to nie chcemy pokazywać przy okazji trzech par majtek, zapewniać, że „dosłownie chwileczkę, już, już, gdzieś tu był ten dowód, tylko chyba mi spadł na dno”, a jak będziemy potrzebować powerbanka to też nie ma nic gorszego niż wywlekanie na środku ulicy całego naszego majdanu, żeby za chwilę układać go od nowa.
Przydaje się też odpowiednie wsparcie na plecach – bo nikt nie lubi czuć się o poranku, jakby po kręgosłupie przejechał mu walec i najlepiej tzw. komin, czyli taki materiał na samej górze, który pozwala w odpowiednim momencie nieco zwiększyć objętość plecaka.
Fajnie, gdyby był z nieprzemakalnego materiału, lekki i oczywiście – mieścił się w wymiarach ustalonych przez linie lotnicze. Sama mam rewelacyjnego campusa, dwie kieszenie po bokach, jedna dodatkowa u góry, na tzw. „kapturze”, paski do zapinania na biodrach i na wysokości klatki piersiowej. Lekki, pojemny, bardzo elastyczny, jeśli chodzi o upychanie nadprogramowych słodyczy, zapasu boczku albo przynajmniej butów wypatrzonych w centrum Bangkoku modnej marki Rany-Boskie-Maja-Szpilki-W-Moim-Rozmiarze.
W dodatku ma szalenie modny fason i kolor, pod warunkiem, że nadal trwa rok 1986. Dobra, powiem to. Jest stary, brzydki, czarno-fioletowy, zupełnie nieprzystający do dzisiejszych czasów i jedna kieszonka zaczyna się przecierać. Ale żaden nowy model nie sprawdził się dla mnie tak jak on, przeleciał ze mną tysiące kilometrów, zabierał rzeczy na 3-4 tygodnie. Jedyne, co dołożyłabym do niego – to dodatkowy zamek w dolnej części plecaka, by łatwo można było się dostać do tego, co na dnie.
I kiedy kieszonka w końcu dokona żywota, będę szukać dokładnie czegoś takiego. Może tylko w bardziej neutralnym kolorze. Jeśli macie coś sprawdzonego, dajcie znać w komentarzach. Chętnie rozbiję świnkę-skarbonkę.
Ważne, że jest wybór
I myślę, że chociaż nawet te kilka kilogramów potrafi odbić się bólem pleców, a pewnie niejednokrotnie przeklinamy też w myślach te wszystkie zasady dotyczące płynów, proszków, pozornie niebezpiecznych przedmiotów, to jednak opcja podróżowania bez bagażu, ale w niższej cenie, kompletnie zmieniła rynek turystyczny.
Dała wybór. Dla takich jak ja i wielu z was, którzy mają kilka ulubionych ubrań i nie czują potrzeby zabierania całej garderoby, bo i tak potem ubierają ciągle to samo. Ale nadal pozostawiła opcję dla tych, którzy może nawet próbowali, ale jednak zdecydowali, że walizka, żelazko turystyczne i trzy dmuchane kółka – i to bez spuszczania powietrza.
Każdemu według potrzeb. I budżetu oczywiście.