Fly4free.pl

Vang Vieng, czyli góry, zieleń i laguny. Kiedyś marzenie backpackerów, dziś idealny kierunek na spokojny wyjazd

Foto: Rafał Waśko / archiwum prywatne
Na podróżniczej mapie świata każdego z was z pewnością znajdują się miejsca, do których raczej nie planujecie wybrać się z różnych względów. W moim przypadku tak samo było z Vang Vieng w Laosie. "Ziemia obiecana" backpackerów przeszła jednak na tyle solidną przemianę, że i ja postanowiłem na własnej skórze przekonać się, co dziś ma do zaoferowania "spokojniejszym" podróżnym.

Laos to jedno z moich największych turystycznych zaskoczeń w trakcie długiego pobytu w Azji. Śródlądowy, ubogi kraj ze skomplikowaną przeszłością oraz komunistyczną rzeczywistością. Bogaty w symbolikę, która u nas kojarzy się jednoznacznie źle i podpada pod konkretny paragraf z kodeksu karnego. Uczciwie przyznam, że nie znajdował się on wcześniej wysoko na mojej podróżniczej liście. Na szczęście żyję już dostatecznie długo, by rozumieć, że takie czynniki nie powinny wpływać dyskwalifikująco na decyzję odnośnie perspektywy odwiedzenia danego miejsca i nie warto polegać wyłącznie na własnych wyobrażeniach oraz projekcji rzeczywistości.

Zatem, choć wybierając się tam miałem zdecydowanie niskie oczekiwania, z perspektywy czasu z ręką na sercu mogę powiedzieć, że ominięcie tego kraju byłoby poważnym błędem. Zwłaszcza, że osoby z którymi rozmawiałem i które miały okazję odwiedzić Laos, zawsze gorąco zachęcały do wizyty. Dlatego uzbrojony w tarczę ze stonowanych oczekiwań (może to właśnie klucz do uniknięcia rozczarowań, również w innych dziedzinach życia?) zdecydowałem się zaplanować tam swoją kolejną wycieczkę i był to strzał w dziesiątkę. Luang Prabang i jego okolice okazały się miłością od pierwszego wejrzenia i wiem, że jeśli tylko nadarzy się okazja, by tam wrócić – zrobię to bez chwili zawahania.

Foto: Rafa

Po odwiedzeniu najeżonego zabytkami UNESCO Luang Prabang przyszedł jednak czas na zmierzenie się z Laosem w innym wymiarze oraz skok na głęboką wodę. Z tajemniczych względów Vang Vieng to miejsce, które solidnie zapracowało na miano i reputację jednego z najbardziej srogich kierunków do imprezowania w Azji Południowo-Wschodniej. Metaforycznie można użyć porównania, że dla backpackerów pielgrzymka do Vang Vieng miała wymiar niemal podobnie mistyczny, jak dla wyznawców niejednej religii do świętego miejsca kultu (choć z pewnością mniej duchowy). Vang Vieng na stałe trafiło do legendarnego już szlaku Banana Pancake Trail, popularnego wśród turystów noszących klapki i plecaki, szwendających się długie miesiące po Azji i jedzących każdego ranka na śniadanie w hostelu „naleśniki z bananami” (stąd taka nazwa).

Choć jestem wielkim zwolennikiem tekstu pisanego, w tej sytuacji obraz może powiedzieć więcej niż tysiąc słów. Zobaczcie zatem sami w poniższym materiale wideo, co miałem na myśli.

Najgorsze oblicze masowej turystyki

„The New Zealand Herald” opublikował swego czasu artykuł, w którym padło takie zdanie: „jeśli nastolatkowie rządziliby światem, mógłby przypominać on Vang Vieng”. Całodobowe imprezy w barach i hotelach, pełna dostępność „magicznych” grzybów (otwarcie prezentowanych w menu) oraz creme de la creme, czyli tubing: spływ rzeką w dmuchanym kole wraz ze sporą dawką alkoholu doprowadziły do licznych tragedii. Gdy w 2011 r. w trakcie dzikich imprez śmierć poniosło łącznie 27 zagranicznych turystów, wiadomo było, że sytuacja dawno wymknęła się spod kontroli, a lokalne władze zmuszone były stawić czoła problemowi. Trwający 12 miesięcy w roku festiwal prezentował najgorsze oblicze masowej turystyki, a obrazki mu towarzyszące z powodzeniem mogłyby być pokazywane jako przykład zgorszenia w naszych rodzimych prawicowych mediach. Fiesta musiała dobiec końca, a Vang Vieng – spróbować wymyślić się na nowo.

W moim słowniku zwroty takie jak: backpacker, hostel, klapki oraz full moon party nie występują razem w jednym zdaniu – to zdecydowanie alternatywy rozłączne. Posiadając wrodzony sceptycyzm do tłumów, spędów oraz podobnych form spędzania czasu, miałem pewne opory przed swoją wizytą w Vang Vieng, bo podobnych aktywności zazwyczaj unikam jak ognia.

Foto: Rafał Waśko / archiwum prywatne

Okolice Vang Vineg to jednak nie tylko dzikie imprezy, które przyniosły międzynarodową „sławę” tej niewielkiej mieścinie. Górzysty, zielony krajobraz północnego Laosu to miejsce, którego nie sposób pomylić z żadnym innym. Tamtejsze widoki dają wrażenie przeniesienia się na plan zdjęciowy „Avatara” Jamesa Camerona i należą do absolutnej czołówki najpiękniejszych w Azji Południowo-Wschodniej.

Skuszony zapowiedziami o transformacji Vang Vieng pomyślałem, że nie ma lepszej okazji, by wyrobić sobie swoje zdanie, niż przekonać się o tym na własnej skórze. Dodatkowo: Laos powierzchnią przewyższa sąsiednią Kambodżę, mając równocześnie 2,5 razy mniejszą populację. Może zatem uda mi się znaleźć tam spokojny zakątek bez tłumów?

Foto: Rafał Waśko / archiwum prywatne

Jak dotrzeć do Vang Vieng

Miasto nie leży w pobliżu żadnego cywilnego portu lotniczego. Choć centralnym punktem osady jest opuszczone lotnisko (w rzeczywistości: pas startowy używany w trakcie wojny w Wietnamie), trzeba nie lada wyobraźni, by w tym dziurawym klepisku zobaczyć miejsce adekwatne dla lądowania samolotów.

Do niedawna turyści pragnący odwiedzić Vang Vieng musieli udać się w długą podróż ciasnym busem po krętych górskich serpentynach. Była to nieodłączna część legendarnego backpackerskiego szlaku wiodącego przez Luang Prabang do Nong Khiaw. Przyznam szczerze, że to perspektywa, która mogłaby skutecznie zniechęcić mnie do wizyty w mieście. Na szczęście od niedawna istnieje alternatywa w postaci superszybkiej kolei. Oznacza to, że do Vang Vieng w nieco ponad godzinę możecie dojechać zarówno z Wientianu, jak i Luang Prabang. Do obu miast możecie dolecieć linią AirAsia, zatem Laos wydaje się być bardziej dostępnym niż kiedykolwiek w przeszłości!

Foto: Rafał Waśko / archiwum prywatne

Co zobaczyć w okolicach Vang Vieng?

Główną turystyczną atrakcją w pobliżu jest ok. 30-kilometrowa pętla położona na zachód od miasteczka. Pełna punktów widokowych, lagun wypełnionych turkusową wodą oraz udostępnionych do zwiedzania jaskiń. Najlepszym i najwygodniejszym środkiem transportu, który pozwoli zachować pełną niezależność, będzie wypożyczony skuter, choć widziałem i turystów na rowerach, jak również zorganizowane grupki w minibusach.

Pętlę spokojnie można objechać ją w jeden dzień, ja jednak polecam zaplanować na nią dwa dni. Dzięki temu będzie szansa na niespieszne zwiedzanie oraz spędzenie tyle czasu przy każdej z atrakcji, ile tylko zapragniecie. Biorąc pod uwagę relatywnie krótki dzień (słońce niemal przez cały rok zachodzi około godziny 18) okaże się, że wcale nie ma go zbyt wiele.

Okoliczne punkty widokowe to nic innego jak wyrastające pośród pól ryżowych strome skały i pagórki, na szczycie których czekają platformy obserwacyjne. Na początku szlaku pobierana jest symboliczna opłata, a kolejnym etapem będzie kilkaset metrów wspinaczki. Być może mój opis brzmi mało ekscytująco, ale nie dajcie się wpuścić w maliny tym, którzy mówią, że każdy kolejny wygląda tak samo jak poprzedni. Widoki ze szczytu są obłędne i z nawiązką wynagradzają cały trud związany z trekkingiem w upalnym klimacie. Choć nie czuję się stworzony do życia w tropikach, a wysokie temperatury to rzecz, która najbardziej daje mi się we znaki w Azji i sprawia, że tęsknię za Europą, to klimat w Laosie i tak jest nieporównywalnie lepszy od codzienności znanej mi z Kambodży. Swoją kondycję określiłbym jako „średnią”, muszę jednak przyznać że wspinaczka daje mi się miejscami we znaki. Mimo momentów zwątpienia obserwując schodzących podróżnych widzę, że powinienem dać radę. Po drodze mijam nie tylko chińskich turystów w klapkach, których okrągłe kształty są owocem wielu lat życia w dobrobycie, ale również drobne dziewczyny z Korei i Japonii w strojach zapowiadających trwającą na szczycie rewię mody. Bardzo słusznie, bowiem właśnie tam powstają najlepsze instagramowe stories.

Przed wyruszeniem w drogę pamiętajcie o wygodnym obuwiu oraz zabraniu czegoś do picia. Po drodze nie będzie okazji uzupełnić zapasów wody, a o potencjalny upadek nietrudno. Biorąc pod uwagę niemal zerowe zabezpieczenia na szlakach oraz praktycznie nieistniejącą opiekę zdrowotną w kraju – bądźcie ostrożni, zwłaszcza w porze deszczowej.

Foto: Rafał Waśko / archiwum prywatne

Wokół wspomnianej pętli znajduje się kilka punktów widokowych, a na ich szczytach zazwyczaj czekają dodatkowe atrakcje. Każda platforma oferuje coś innego, zatem znajdziecie tam m.in. prawdziwy motor (solidnie przymocowany do podłoża), niewielki model samolotu, a nawet mitycznego… pegaza. Wyobraźnia i rozmach Laotańczyków zdają się nie mieć granic.

Punkty widokowe, który mnie najbardziej przypadły do gustu, to Pha Ngern oraz Nam Xay. Obie wspinaczki określiłbym jako raczej proste: było to bardziej mozolne niż skomplikowane zadanie, które powinno zająć około 40 minut w jedną stronę.

Na miejscu uwagę przykuwa zaskakująco szczegółowy regulamin wstępu. Po uiszczeniu symbolicznej opłaty dowiaduję się, że wejście nie jest zalecane osobom z potencjalną nadwagą, czyli według lokalnych standardów powyżej… 80 kg. Azja od dawna rozpieszcza mnie dobrym jedzeniem i dbanie o linię w obliczu tylu pokus stanowi nie lada wyzwanie. Mam jednak w domu lustro, zatem gdy widzę, że sprawy wymykają się spod kontroli – wdrażam plan naprawczy. Aczkolwiek jest mi niezmiernie miło, że lokalne władze w Laosie dbają również o moje zdrowie (i dobre samopoczucie).

Powyższe piszę oczywiście z przymrużeniem oka. To prawdopodobnie jeden z wielu przykładów nieporozumień związanych ze zbyt dosłownym przetłumaczeniem z laotańskiego na angielsku. Nie zmienia to jednak faktu, że mnie przypomina sytuację rodem z filmu „Lost in Translation” (celowo przemilczę w tym miejscu tłumaczenie od polskiego dystrybutora), skłaniając równocześnie do przemyśleń na temat diety oraz życiowych wyborów dokonywanych na nocnych rynkach.

Foto: Rafał Waśko / archiwum prywatne

Laguny

Kolejnymi atrakcjami, na które natkniecie się robiąc pętlę, będą liczne oczka wodne dostarczające nie tylko wspaniałych walorów krajobrazowych, ale również zbawiennego chłodu w gorący dzień. Pragnę w tym miejscu uspokoić purystów językowych: zdaję sobie sprawę, że laguna stanowi część morza, zatem nie może być mowy o podobnych miejscach w Laosie. Jednak tak samo jak w przypadku słynnej islandzkiej Blue Lagoon jest to pewnego rodzaju uproszczenie, które doskonale oddaje charakter tych miejsc. Oczka wodne pełnią rekreacyjną, towarzyską i relaksacyjną funkcję, a ze względu na powszechne użycie tego słowa w języku angielskim, najprostsze będzie nazywanie ich w dalszym ciągu lagunami.

Każda z nich będzie idealną okazją na krótką przerwę w podróży. Laguny słyną z głębokiego turkusowego koloru wody. Co najważniejsze: swoją barwę zawdzięczaj on naturalnym czynnikom, zatem podlega ona pewnej sezonowości. Wraz z nadejściem pory deszczowej, gdy laguny zasilane są wodą spływającą z górskich strumyków, ich kolor zmienia się na brązowy i wtedy nie pomogą nawet filtry (chyba, że te filtrujące wodę we właściwym tego słowa znaczeniu).

Spora część lagun posiada uregulowane dno oraz dodatkowe atrakcje, jak zjeżdżalnie lub tyrolki. W pobliżu każdej znajdziecie mały sklepik lub lokalną restaurację. Co zabawne: nowe laguny „pojawiają się” wraz z ich odkryciem oraz zagospodarowaniem terenu wokół i otrzymują po prostu kolejny numer. Zdecydowanie najpopularniejszą jest Blue Lagoon 1. Ma wybitnie piknikowo-jarmarczny charakter, jest też najchętniej odwiedzaną przez lokalnych mieszkańców. Szukacie spokojniejszego zakątku? Moje rekomendacje to Blue Lagoon 5 oraz 6.

Foto: Rafał Waśko / archiwum prywatne

Jaskinie, wodospady i ukryte jeziora

Natura była bardzo łaskawa dla północznej części Laosu. Tamtejsze góry na myśl przywodzą krajobrazy, które mogłyby zdobić inne planety. Soczysta zieleń pól ryżowych sprawia wrażenie niemal nierealnej, mnie osobiście przywodząc na myśl kolory używane w zakreślaczach do podręczników szkolnych. Ciągnące się kilometrami nieodkryte pieczary to nie tylko raj dla speleologów i miłośników adrenaliny – wiele z nich udostępnionych jest do ogólnego zwiedzania. Walory krajobrazowe okolic Vang Vieng spokojnie mogłyby obdzielić dużo większy obszar Azji.

Jeśli macie do zagospodarowania więcej niż dwa dni, z pewnością nie będzie to stracony czas. W wymienionych wcześniej przeze mnie miejscach znajdziecie liczne grupy turystów, choć i tak nie będzie ich tak wielu, jak w innych bardziej popularnych miejscach w Azji. Wystarczy jednak nieco zejść z utartego szlaku, a wodospady, jeziora i laguny będziecie mieli dosłownie na wyłączność!

Na wschód od Vang Vieng znajduje się wodospad Kaeng Nyui, do którego prowadzi świetnie utrzymana asfaltowa droga, a następnie około 20-minutowy trekking. W trakcie mojej wizyty nie ma tam żadnych turystów, a woda opadająca ze szczytu pobliskiej skały zdaje się płynąć prosto z nieba. Na miejscu czekają nie tylko wspaniałe widoki, które mnie na myśl przywodzą wodospady z Sao Miguel na Azorach. To również szansa na zbawienny, orzeźwiający prysznic w tamtejszym gorącym klimacie.

Foto: Rafał Waśko / archiwum prywatne

Wspominałem już wcześniej o jaskiniach i licznych skalnych korytarzach ukrytych w okolicy. Miejscem, które zrobiło na mnie największe wrażenie była położona kilka kilometrów na południe jaskinia Tham Chang. Wewnątrz pieczary czeka mnóstwo atrakcji podanych w zadziwiająco przystępny sposób: bez konieczności czołgania się, brodzenia po kolana w wodzie oraz uczucia klaustrofobii. Jej komory zdobią stalaktyty, stalagmity, stalagnaty oraz inne ciekawe formacje skalne.

W trakcie zapłaty za bilet wstępu dostrzegam kolejną zabawną rzecz. Oczywiście znam słownikowe tłumaczenie słowa „overseas”, użycie go w tym miejscu przywołuje jednak na mą twarz uśmiech. Jako osoba pochodząca z miejsca za górami, za lasami i morzami z radością płacę wyższą stawkę ze wstęp (który i tak kosztuje śmiesznie mało).

W bezpośrednim sąsiedztwie jaskini znajduje się niewielka błękitna laguna, zasilana bezpośrednio podziemną rzeką. Ta jest absolutnie za darmo, a w trakcie kąpieli towarzyszą mi młodzi adepci pobliskiej szkoły buddyjskiej, którzy przerwę w nauce spędzają ewidentnie lepiej, niż ja wspominam nasze przerwy w podstawówce.

Foto: Rafał Waśko / archiwum prywatne

Lot balonem lub paralotnią

Wspomniane już wcześniej przeze mnie walory krajobrazowe aż proszę się o to, by podziwiać je z perspektywy nieba. Laos to nie tylko przepiękny kraj – to również jedno z najtańszych miejsc w Azji Południowo-Wschodniej, które miałem okazję odwiedzić. Na miejscu zdecydowanie można sobie „pozwolić” na swobodne korzystanie z atrakcji.

Oznacza to, że jeśli marzy wam się lot balonem lub paralotnią, a jedyną przeszkodą dotychczas była cena tego typu rozrywki – Laos to właściwe miejsce na spełnienie go bez konieczności przepłacania. Azja to kontynent organizacyjnych maestro, nie inaczej jest w przypadku Laosu i Vang Vieng. W każdej agencji turystycznej oraz w niemal każdym hotelu i pensjonacie pomogą wam zorganizować wycieczkę niemal szytą na miarę. Ceny za loty wahają się od 1,5 mln KIP (ok. 275 PLN) za paralotnię, oraz 2 mln KIP za lot balonem (mniej więcej 390 PLN). Oczywiście jak to w Azji bywa – cena może zależeć od sezonu, ilości turystów oraz waszych zdolności negocjacyjnych.

Foto: Avigator Fortuner / Shutterstock

Czy Vang Vieng rzeczywiście zmieniło swoje oblicze?

Miasteczko powitało mnie senną atmosferą, minimalną liczbą podróżnych i… ciszą. Uczciwie trzeba przyznać: Vang Vieng piękne nie jest, jednak nie jest to kierunek, gdzie człowiek jedzie zwiedzać. Może to pandemia, może wdrożone zmiany, a być może fakt, że Laos nigdy nie był w centrum turystycznego zainteresowania. Prawdopodobnie wszystkie te czynniki sprawiają, że teraz było to jedno z najspokojniejszych „popularnych” miejsc, które miałem okazję odwiedzić w Azji.

Owszem, gdzieś jeszcze można napotkać reminiscencje dawnych lat i szalonych imprez, aktualnie wygląda to jednak jak pieśń przeszłości i odległe wspomnienie. Zagadani przy punktach widokowych młodzi turyści poruszający się w grupach przyznają, że można jeszcze załapać się na tubing, ale „nie jest to już to samo”. W myślach gryzę się w język, by nie dodać „na szczęście”. Nie miałem okazji odwiedzić Vang Vieng w latach jego największej sławy, nie sądzę jednak, by przypadło mi wtedy do gustu. Jakkolwiek hasła zrównoważonej turystyki i etycznych podróży często bywają pustym frazesem, tutaj widzę realny pozytywny wpływ zmiany profilu odwiedzających na życie lokalnej społeczności. Być może zatem jest to postulat, który powinien nam przyświecać w przyszłości?

W miejscu ewidentnie tkwi potencjał, a wraz z rozwojem szybkiej kolei oraz pojawieniem się tanich lotów istnieje szansa, że dotrą tam nie tylko imprezowicze w klapkach, ale przyciągnie ono również turystę o innym profilu. W okolicy powstają eleganckie hotele, jednak w dalszym ciągu jest tam „tanio” i bardzo przystępnie – zwłaszcza dla turysty z Europy. Na zakończenie ze swojej strony mogę polecić wizytę w dwóch konkretnych miejscach.

ViengTara Resort to nie tylko kameralny, malowniczo położony hotel pośród pól ryżowych. Na miejscu działa restauracja oferująca fenomenalny widok na góry i zachody słońca, od których ciężko oderwać wzrok. Zatem nie musicie wcale wykupywać tam zakwaterowania – wystarczy zamówienie z menu na określoną kwotę (wymóg ten wprowadzony został ze względu na turystów, którzy niestety nadużywali gościnności lokalu i zakłócali spokój gości hotelowych).

The Academy to restauracja, w której pracują studenci uczący się w pobliskiej szkole hotelarskiej. Za niewygórowane pieniądze możecie spróbować tam lokalnych specjałów oraz dań kuchni międzynarodowej w wydaniu fusion. Wszystko to w eleganckiej, ale niepretensjonalnej atmosferze bez niepotrzebnego napuszenia. Zarówno jakość, jak i idea przyświecające temu miejscu w mojej ocenie świadczą bardzo na plus.

Foto: Rafał Waśko / archiwum prywatne

Kilka słów na sam koniec

Laos to zdecydowanie jeden z tych kierunków, gdzie odpocznie równeż wasz portfel. Gdyby tylko nie problematyczne połączenia z Polski, bez wahania powiedziałbym, że warto regularnie odwiedzać go na dłużej w zimowych miesiącach.

Zakwaterowanie w okolicach Vang Vieng jest bardzo tanie, wciąż dominują proste pensjonaty. Nie ma co spodziewać się luksusów, ale nie będzie tragedii. Baza noclegowa jest bogata i każdy znajdzie coś na swoją kieszeń oraz możliwości.

Skuter, który będzie najlepszym środkiem transportu po okolicy to kolejny niewielki koszt. Mnie przyszło zapłacić 4 USD (ok. 16 PLN) za dobę wynajmu i była to cena, którą ciężko pobić w okolicznych krajach.

Wszystkie atrakcje: punkty widokowe, laguny, jaskinie są płatne, jednak są to symboliczne kwoty, które wahają się między 15 a 20 tys. KIP (około 3-5 PLN).

Jak zaplanować wycieczkę z Polski?
Aktualnie najtańszą opcją będzie połączenie lotów do Bangkoku z dalszą podróżą do Vang Vieng. Jeżeli interesują was inne okazje do Laosu publikowane na naszych łamach, znajdziecie je pod tym linkiem.
Komentarze

na konto Fly4free.pl, aby dodać komentarz.

Nie ma jeszcze komentarzy, może coś napiszesz?


porównaj loty, hotele, lot+hotel
Nowa oferta: . Czytaj teraz »