Świetne wino, wody termalne, 1,5 h lotu i… żadnych Polaków. Oto niedoceniany zakątek Europy
Gdy ląduje na lotnisku w Belgradzie witają mnie dwa plakaty – jeden głosi, że właśnie przekraczam „Bramę Bałkanów”, a drugi, że trafiłam do gastronomicznego raju. „Namówiliście!” – myślę sobie, choć nie mogę wtedy wiedzieć, że to proroctwo spełni się już za kilka godzin, gdy restauracyjną salę wypełni biesiada w pełnym tego słowa znaczeniu – z lokalnym winem, soczystymi mięsiwiami, serami z okolicy, słodkimi i owocowymi deserami. Najpierw muszę jednak oddalić się ok. godzinę drogi od serbskiej stolicy. Zapraszam was bowiem do Wojwodiny – autonomicznego regionu Serbii, który mógłby naprawdę spodobać się Polakom. Gdybyśmy… tylko tam jeździli.
Zakynthos od 2277 PLN na 7 dni (lotnisko wylotu: Warszawa – Chopin)
Fujairah od 2896 PLN na 7 dni (lotnisko wylotu: Katowice)
Kreta Zachodnia od 2730 PLN na 7 dni (lotnisko wylotu: Wrocław)
Fascynująca plątanina kultur, smaków i języków, której nie można przegapić
Co ciekawe, choć jest to autonomiczny region Serbii, to aż 28 proc. mieszkańców kraju żyje właśnie tutaj! Trudna i zawiła historia sprawiła natomiast, że Wojwodina to dziś spektakularna mieszanka kultur, narodowości, smaków i języków. Mają tu aż 6 języków urzędowych, na znakach zawsze są dwa alfabety (łaciński i cyrylica), a poza Serbami jest tu jeszcze 25 wspólnot etnicznych lub narodowych. Imponująca plątanina!
To właśnie ona sprawia, że Wojwodina jest fascynująca. Na przykład w Karłowicach czekają na was liczne winnice pełne świetnego i niedrogiego wina, bazujące na wielowiekowej winiarskiej tradycji, która uchowała się nawet mimo osmańskiego panowania w okolicy. Warto tu przyjechać szczególnie jesienią, gdy odbywają się liczne winiarskie festiwale i imprezy, a miasto dosłownie wypełnia się miłośnikami win – w szczególności słynnego bermetu.
Gdy będziecie mieć już dość degustacji, warto przejść się po tym niewielkim miasteczku i odkryć jego perełki – w tym m.in. Cerkiew katedralną św. Mikołaja ze spektakularnym ikonostasem i Gimnazjum Karłowickie, założone w 1791 roku, które z zewnątrz wygląda jakby projektował je Wes Anderson, a w środku mogłoby spokojnie użyczyć niektórych korytarzy i sal za scenografię do Harrego Pottera. Na uwagę zasługuje też Kaplica Pokoju – epileptyczny kościół na wzgórzu z drzwiami na cztery strony świata. Właśnie w tym miejscu prowadzono negocjacje między Ligą Świętą a Turcją, a gdy blisko 120 lat później powstała kaplica – celowo zamurowano jedne drzwi, by symbolicznie zaznaczyć, że Turcy nie mają tu już wstępu.


W Nowym Sadzie – drugim największym mieście Serbii – można natomiast zachwycić się twierdzą Petrovaradin górującą nad miastem i pięknym widokiem na Dunaj, gdy już wyjdziecie na górę. W samym centrum przywitają was kolorowe kamieniczki, ale nie zapomnijcie zwrócić uwagi na „plotkarskie okienka”, których jest tutaj mnóstwo! Pozwalały mieszkankom kamienic obserwować życie uliczne i towarzyskie bez zdradzania swojego zainteresowania. Lady Whistledown i Plotkara lubią to.
Czas pomiędzy zwiedzaniem warto wypełnić degustując lokalną kuchnię. Mięsne biesiady to znak rozpoznawczy Serbii, więc na stołach króluje Pljeskavica, czyli grillowane krążki z mięsa mielonego, Podvarak – danie z kiszonej kapusty, bekonu, cebuli i mięsa wieprzowego, Leskovačka mućkalica – robiona z różnych grillowanych mięs z dodatkiem warzyw, które tworzą coś w rodzaju sosu lub marynaty. Nie brakuje też serbskich wędlin, kiełbas i serów – w szczególności tutejszej dumy, czyli kajmaku, wytwarzanego z bawolego mleka i śmietanki.


Wystarczy dowód, 1,5 h lotu, a mimo tego… żadnych Polaków
To, co jednak najmocniej mnie zaskoczyło to fakt, że przez cały swój pobyt nie spotkałam ani jednego Polaka. Ba, gdy zapytałam na Instagramie Fly4free.pl, ilu z naszych czytelników w ogóle kojarzy taki region, aż 66 proc. przyznała, że… pierwsze słyszy. Dla jednych brak krajanów to będzie ogromna zaleta, dla innych wada, a dla mnie to po prostu zaskoczenie. Tym bardziej, że jestem przekonana, że Wojwodina ma potencjał, by zdobyć polskie serduszka.
Obecnie mamy bowiem bezpośrednie loty do Belgradu z dwóch polskich miast – z Krakowa lata Air Serbia, a z Warszawy LOT. Stąd już tylko rzut beretem do Wojwodiny. Z południa Polski można też dojechać samochodem – np. z Krakowa to niespełna 700 km, czyli mniej niż do Kołobrzegu. A przy okazji można jeszcze po drodze zwiedzić Budapeszt. Co istotne – Polacy nie potrzebują paszportu, żeby przekroczyć serbską granicę. Wystarczy dowód osobisty. Trzeba jednak uważać na internet w telefonie, bo zasada Roam Like at Home nie obejmuje Serbii. Na szczęście za kilkanaście złotych można kupić lokalną kartę SIM na lotnisku.
Jest więc blisko, nie ma tłumów, jest świetne wino i smakowita kuchnia. Czego jeszcze brakuje? Relaksu!

Pozwiedzane, pojedzone? To czas na relaks!
Wojwodina, podobnie jak i cała Serbia nie ma szczęścia mieć dostępu do morza. Trafiły im się za to wody termalne, które z powodzeniem mogą być świetną bazą wakacyjną! Uzdrowisko Vrdnik, które chwali się 2200 godzinami słonecznymi w roku, brakiem silnych wiatrów i zimnych mas powietrza, obecnie przyciąga w szczególności Serbów i Chorwatów (pytałam, bo wiem, że i wy zapytacie – Rosjanie stanowią mniej niż 5 proc. gości). Termalne wody mają tutaj temperaturę 29-32°C i są bogate m.in. w sód, wapń, magnez, siarczany, co sprawia, że niwelują stres, reumatyzm, zmęczenie, bezsenność, a także działają kojąco i uspokajająco. Zaleca się je też sportowcom, osobom z chorobami neurologicznymi i ortopedycznymi.
Żeby w pełni skorzystać z ich dobrodziejstwa, grupa Accor zaprosiła mnie do hotelu Mövenpick Resort and Spa Fruske Terme, który opiera całą swoją strefę rekreacyjną właśnie na tutejszych wodach termalnych. Czekało na mnie 12 basenów (7 zewnętrznych i 5 wewnętrznych), które zajmują w sumie 2500 mkw., gigantyczna strefa SPA z 12 saunami, masażami wodnymi, grotą solną, a także strefami odpoczynku i ciszy. Przyznaję, że mimo mojego zamiłowania do małych obiektów noclegowych – na koniec intensywnego dnia, takie udogodnienia były jak masło do ziemniaków z ogniska. No pasowały idealnie.


Tym bardziej, że hotel wybudowano na skraju parku narodowego Fruska Gora, który z kolei powinien przyciągnąć do Wojwodiny miłośników natury, trekkingu i wycieczek rowerowych. Choć najwyższy masyw ma tutaj zaledwie 539 m, to w rzeczywistości na niejednej ścieżce można złapać zadyszkę. W samym parku czeka na was natomiast 1500 gatunków roślin i ponad 300 gatunków ptaków, ssaków i płazów, a po zejściu dobrze uzupełnić kalorie u okolicznych sprzedawców, którzy oferują miody, owoce i domowe przetwory z lokalnych zbiorów.

Czy to jest miejsce dla każdego? Nie. Ale totalnie wyobrażam sobie dwa tygodnie pracy zdalnej z poziomu leżaka w strefie SPA z przerwami na panoramiczną saunę i grotę solną, by popołudniu – już po pracy – wybrać się na krótkie górskie wycieczki po okolicznych szlakach i trochę dłuższe wycieczki po okolicznych restauracjach. Wyobrażam sobie tutaj finisz albo przerwę objazdu po Bałkanach, gdy poczujesz nagłe zapotrzebowanie na rozpieszczanie i wszelkie wygody – jak to w uzdrowisku.
Wyobrażam sobie tutaj wszystkich enoturystów, bo winnic jest tu na pęczki. No i widzę tu rodzinę z dziećmi, w której dorośli chcą tylko dobrze jeść i odpoczywać po całym roku pracy, podczas gdy latorośle biegają między zjeżdżalniami, placami zabaw i wodnymi strefami dedykowanymi właśnie najmłodszym. Bliskość Belgradu sprawia natomiast, że gdy znudzi wam się branie przykładu z lokalnego wina i postanowicie porzucić leżakowanie – możecie wyskoczyć i zwiedzić stolicę.
Serbio, jeszcze się zobaczymy!
Na koniec muszę przyznać, że Serbia ukochała mnie jak najwspanialsza babcia – taka najcieplejsza, mięciutka, pachnąca świeżo upieczonym chlebem i świeżo wyrobionym masłem. Z jednej strony zapewniła relaks w hotelowym szlafroku i zmiękczyła skórę, ale też nakarmiła pod korek, napoiła winem i wodami termalnymi (gdy kilka razy zachłysnęłam się ze śmiechu w basenie). Gdy w końcu mówiłam „dość!” – na stół zawsze wjeżdżały desery, a wraz z nimi i ja wjeżdżałam – coraz bardziej pod stół. Nie, żeby ukryć się przed dokładką, nie ze wstydu, ile jem, a z wygody – mając poczucie, że nie trzeba tu siedzieć prosto, niczym z niewidzialnymi książkami na głowie.
W tym kraju macie się bowiem komfortowo rozsiąść, posłuchać opowieści, rozmawiać, tańczyć, biesiadować i cieszyć się bałkańską gościnnością – oczywiście nigdy na czczo. Nie odmawia się tylko kolejnej porcji czegokolwiek, kolejnego kieliszka wina i… kolejnej wizyty tutaj. A ta już chodzi mi po głowie.