Fly4free.pl

Nadchodzą czterej jeźdźcy turystycznej apokalipsy. Każdy z nas zderzył się chociaż z jednym

turyści w slumsach
Foto: Bob Pool / Shutterstock
Cztery konie, czterej jeźdźcy i cztery aspekty branży turystycznej, które zwiastują nadchodzącą apokalipsę. Gdybyście mieli je wymyślić, co znalazłoby się na takiej liście? Jakie obiektywne nieszczęścia doskwierają podróżom w ostatnich latach? Jestem przekonana, że każdy z nas zderzył się chociaż z jednym z nim. Ale czy coś ostatecznie otworzy bramy turystycznego piekła? Sprawdźmy!

Czterej jeźdźcy apokalipsy symbolizują wszystko, co najgorsze – zarazę, wojnę, głód i śmierć. Ich pojawienie się to ostateczna zapowiedź końca wszystkiego, wiadomość, której nie da się zignorować. Od wielu lat mówi się o tym, jak źle dzieje się w branży turystycznej. Choć każdy narzeka na nieco inny jej aspekt, to prawda jest taka, że podróżnicy i wtórujący im eksperci lubią przekonywać, że – parafrazując hit Maryli Rodowicz – „dziś prawdziwych podróży już nie ma”. A skoro, w tym kontekście, turystyczna apokalipsa wydaje się być nieunikniona, to czuję się w obowiązku przyjrzeć się tym, którzy ją zwiastują.

Oto cztery dość obiektywne nieszczęścia, która gnębią współczesną turystykę – zebrane wszak z setek rozmów, codziennego czytania branżowych mediów, komentarzy i czystej obserwacji świata. Nieszczęścia, które często niosą symboliczną zagładę, zniszczenia, a za sobą zostawiają zgliszcza i sernik z rodzynkami (miało być wszystko, co najgorsze, prawda?). Bez wątpienia galopujące. A może to my się gdzieś zagalopowaliśmy razem z nimi?

małpa z turystą
Foto: Foto: David Bokuchava / Shutterstock

Media społecznościowe jako koń biały

Otwarcie pierwszej pieczęci to niewątpliwie pojawienie się mediów społecznościowych. To w tym momencie pojawia się koń biały, który ma zwiastować zarazę (tak, wiem, zdania interpretatorów na ten temat są podzielone, później będzie łatwiej). Początkowo Facebook i Pinterest, ale docelowo tak naprawdę Instagram i TikTok kompletnie przedefiniowały podróże. Dziś wystarczy jeden post popularnej influencerki, by tysiące osób już pędziły, by zrobić to samo zdjęcie. Złapać ten sam kadr, w tym samym miejscu, w tej samej pozie i podobnym „outificie”. Powstają listy najbardziej instagramowych miejsc, to na Instagramie szukamy inspiracji, to Instagram wyznacza trendy i potrafi z jednej uliczki/miasteczka/małej wyspy zrobić największy turystyczny hit. W efekcie większość chce być tam, gdzie byli już inni, a podróżnicze FOMO wydaje się być najbardziej współczesną i najszybciej rozprzestrzeniającą się ze wszystkich turystycznych chorób.

Zanim jednak przedwcześnie otworzę drzwi piekieł (wszak jesteśmy dopiero na etapie apokalipsy i mamy jeszcze trochę czasu!): nie demonizuję mediów społecznościowych w całości, a raczej kierunek, w którym zmierzają. Zdaję sobie sprawę z istnienia nieprzeciętnych twórców, których treści są etyczne, ciekawe, oryginalne, a przede wszystkim mądre. Lubię ich i obserwuję, szanuję i podziwiam. Niestety zdaję sobie też sprawę, że to nie oni stają się tymi najpopularniejszymi – choć bardzo bym chciała. Jestem jednak pewna, że musieliby z konia spaść, żeby puste zasięgi stały się dla nich ważniejsze niż wartościowe treści, którym trudniej zdobyć publikę porównywalną do tej, która chce obejrzeć trendujący układ taneczny na tle buddyjskiej świątyni. I na tym właśnie polega nieszczęście, które zwiastuje pierwszy jeździec.

tłumy na plaży
Foto: Foto: Radu Bercan / Shutterstock

Masowa turystyka jako koń rudy

Wraz z otwarciem drugiej pieczęci pojawia się koń rudy – to nim galopują tanie linie lotnicze, które najmocniej odmieniły branżę i otworzyły rozdział absolutnie masowej turystyki. Turystyki, która dzięki nim jest tania i dostępna dla każdego (to dobrze), ale często również bezmyślna i szkodliwa (to źle). Zadeptywane miasta, w których nie da się przez to normalnie żyć, parki narodowe, w których więcej spalin i ludzi niż świeżego oddechu, flesze wycelowane w dzieła sztuki, nieustanne, ale i bezowocne próby utemperowania tego popytu, który była w stanie zatrzymać tylko pandemia (a i tymczasowo). To te zdjęcia, na których widać, że w popularnym miejscu nie da się wbić szpilki, ale i statki wycieczkowe, które w jednej chwili wypuszczają do niewielkiego miasteczka tysiące ludzi, by po kilku godzinach zabrać ich z powrotem – zanim zdążą na miejscu wydać wystarczająco dużo pieniędzy, by ich pobyt wyszedł dla lokalnej gospodarki choćby na zero.

Masowa turystyka to największe szczęście i największa zakała, jaka spotkała branżę. Otwiera możliwości, o jakich niedawno mogliśmy marzyć, ale powoduje straty, jakich nigdy byśmy sobie nie wyobrażali. Uznaję ją więc za idealne odniesienie do jeźdźca niosącego wojnę. Wojnę z samym sobą, w której „dobra strona barykady” nie zawsze jest oczywista.

Foto: Shutterstock

All inclusive jako koń biały

Ależ wbijam kij w mrowisko! All inclusive jako zakała turystyki? Tak lubiane i popularne? To samo, z którego nawet ja czasem korzystam – podobnie jak tysiące Polaków każdego roku? Oszalałam!

No… nie do końca, bo nie mam na myśli all inclusive jako samej formy wypoczynku, która przecież świetnie się sprawdzi dla ludzi, którzy czasem potrzebują nicnierobienia, mają dzieci i chcieliby, żeby na urlopie zajęła się nim ekipa animatorów albo kiedy stanowi bazę wypadową do wszystkich atrakcji  w zasięgu ręki (i wynajętego samochodu). Mam na myśli all inclusive jako specyficzne nastawienie, turystyczną złotą klatkę bez opuszczania murów hotelu – ten typ „podróżowania”, w którym niby zmieniają się kraje i krajobrazy, ale tak naprawdę nic się nie zmienia – poza ceną i długością lotu.

Bo przewrotnie – koń czarny niosący głód to dla mnie ten, który kryje się za uginającymi się stołami, bemarami pełnymi po same brzegi i niekończącym się limitem trunków. Nie bez powodu trzeci koń trzyma w przekazach wagę lub zestaw odważników. Dacie wiarę, że w ubiegłym roku pewien hotel podzielił się informacją, że tylko JEDNEGO (!) dnia zmarnowano tam 26 kilogramów żywności, które mogły wyżywić aż 146 osób?

Jeśli to nie jest turystyczne nieszczęście, to trudno mi wymyślić, co właściwie nim jest!

phi phi tłum
Foto: Foto: Harry Green / Shutterstock

Bezmyślność jako koń czarny

Otwarcie czwartej pieczęci to ta chwila, gdy jakieś dziewczyny przebrane za „nimfy” wchodzą do Morskiego Oka, a pół internetu mówi „no i cóż się stało?”. To wtedy, gdy trzeba było zamknąć całe Maya Bay w Tajlandii na kilka lat, bo tak przesadziliśmy z eksploatacją tego pięknego miejsca, że pojawiła się obawa o jej nieodwracalną degradację. Albo gdy znikają kolejne połacie raf koralowych, ale i tak ktoś musi urwać kawałek „na pamiątkę” (choć i tak nie przewiezie tego przez granicę), a przed Mount Everestem kolejka ciągnie się jak przepłacona krówka z bożonarodzeniowego jarmarku. No i wtedy, gdy zamykamy cholernie inteligentne delfiny w małym zbiorniku, a potem każemy im robić sztuczki, tylko dlatego że dzieci będą się cieszyć na pokazie w delfinarium.

Koń czarny to ten, który w Biblii niesie śmierć, a w turystyce jej bliski, choć niekoniecznie bezpośredni odpowiednik: bezmyślność. Korzystanie z dobrodziejstw natury, jakby jutra miało nie być. Bez myślenia o następnych dekadach, następnych pokoleniach, bez odpowiedniego dbania o ochronę tego, co na naszym świecie najpiękniejsze. Eksploatowanie do granic możliwości, a często daleko poza nimi.

Bo może bezmyślność zabija i powoli, ale za to naprawdę skutecznie.

Wrota piekieł jeszcze zamknięte, a wodze w naszych rękach

Ach, ależ się zrobiło apokaliptycznie!

Żeby było jasne, uważam, że wszystko jest dla ludzi – i tanie linie, statki wycieczkowe, Instagram, TikTok, wyjazdy all inclusive, wycieczki aż nadto zorganizowane, zwiedzanie najpiękniejszych naturalnych zakątków świata i kontakty ze zwierzętami. Nieszczęścia, które umieściłam na czterech koniach to rzeczy, które obiektywnie wykańczają turystykę, ale jestem też pewna, że nie wykończą.

Dlaczego? Bo choć są to bez wątpienia wytrawni jeźdźcy, którzy sieją postrach, to przecież… wodze wciąż w naszych rękach. A my przecież wcale nie chcemy podróżniczej apokalipsy. Prawda?

Komentarze

na konto Fly4free.pl, aby dodać komentarz.
Dobrze napisany tekst. Niestety, niewielu zmusi do refleksji. Dobrze jest, tak jak jest. Ja te trendy o których piszesz obserwuje już od kilku lat i niestety nie ma we mnie optymizmu. Pamiętam swoje pierwsze podróże z plecakiem do Azji 20 lat temu kiedy nie było smartfonów i często jechało się po prostu na wariata (planując ad hoc). Teraz wszystko jest wiadome z góry, a zawsze jest google pod ręką, żeby się wspomóc. W tym roku byłem na Filipinach i wydawało mi się, że tam jeszcze nie zrobiła druga Tajlandia, ale jakże się rozczarowałem…Ludzie są już absolutnie wszędzie, a jedyne miejsce w którym najlepiej odpoczywam jest moja działka:) 
Karol Karol, 26 września 2024, 20:47 | odpowiedz

porównaj loty, hotele, lot+hotel
Nowa oferta: . Czytaj teraz »