Akceptuję i chcę ukryć komunikat Fly4free.pl korzysta z technologii, takich jak pliki cookies, do zbierania i przetwarzania danych osobowych w celu automatycznego personalizowania treści i reklam oraz analizowania ruchu na stronie. Technologię tę wykorzystują również nasi partnerzy. Szczegółowe informacje dotyczące plików cookies oraz zasad przetwarzania danych osobowych znajdują się w Polityce prywatności. Zapoznaj się z tymi informacjami przed korzystaniem z Fly4free.pl. Jeżeli nie wyrażasz zgody, aby pliki cookies były zapisywane na Twoim komputerze, powinieneś zmienić ustawienia swojej przeglądarki internetowej.



Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 28 posty(ów) ]  Idź do strony 1, 2  Następna
Autor Wiadomość
#1 PostWysłany: 09 Lis 2014 16:10 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Lip 2010
Posty: 425
niebieski
Chciałabym Wam przedstawić moją relację z wyjazdu do Azji.

Gdzie: Singapur, Sri Lanka i Emiraty (Dubaj, Abu Dhabi)

Kiedy: wrzesień/październik 2014

Jak krótko: Bardzo krótko:) W sumie 11 dni. Wiem, że niektórym starym wyjadaczom nie opłaca się wychodzić z domu na krócej niż 2 tyg, ale ja uwielbiam wyjazdy instant. Poza tym, z a różnych względów, nie mogę wyjeżdżać na dłużej niż 12-14 dni.

Kto: no my:) + para naszych przyjaciół + 2 misie

Loty Emirates. Bilety multicity kupione w majowej promocji Emirates, w sumie 5 odcinków, na 1 rezerwacji, ok. 2300 zł za osobę.


Singapur


Zanim dotarliśmy do naszego pierwszego celu – Singapuru, musieliśmy zaliczyć stopover w Dubaju. Lot do Dubaju był dość komfortowy, bardzo luźno w samolocie, może 1/3 pasażerów, a to oznaczało, że większość środkowych siedzeń była wolna i mogła służyć dorosłym za leżankę a dzieciom za plac zabaw.


Image


W międzyczasie lokalne jedzenie;) Polecam drugą pozycję;)
Image

Na kolejne loty zamówiłam (przez net, zarządzając rezerwacją) posiłki specjalne – głównie wegetariańskie lub jakieś modyfikacje wege-dań. Były ok, choć zamawianie posiłków specjalnych polecam szczególnie tym, którzy chcą dłużej pospać. Te posiłki są rozdawane dużo wcześniej. Jak reszta (szczególnie z tyłu samolotu) czekała na swój tradycyjny posiłek, ja już zdążyłam zapomnieć, że coś jadłam i trochę się przespać.

Późniejsze loty niestety już nie były takie luźne. W Dubaju też jedyny raz wysiadaliśmy do autobusu lotniskowego. Po wyjściu z samolotu buchnęło gorącem (a było po 22). Liczyliśmy, że to może od silników, ale… skucha. Tam po prostu tak bucha gorącem;)

Autobusem lotniskowym jechaliśmy do terminala… ponad 30 min. Po drodze tunele, pasy i światła. Generalnie szybciej dojeżdżamy od nas do Modlina niż tam z samolotu do terminalu;) Ale to też dobrze obrazuje skalę tego miasta. Choć na razie to tylko namiastka tej skali;)

Kolejny lot – już do Singapuru na pokładzie Airbusa A380-800, czyli dwupoziomowego giganta. Naprawdę ogromny, ale też chyba najwygodniejszy ze wszystkich. Lot prawie 8 godz, na szczęście częściowo przespany. W Europie podczas lotu późna noc, więc to i gwiazdki na sufitowym niebie samolotowym na pewno ułatwiały zaśnięcie.

Image

Niestety wręcz przeciwnie było pierwszej nocy w hotelu, bo jak się kładliśmy w Polsce była 18. To nie moja pora na spanie, nawet mimo zmęczenia.

W Singapurze byliśmy ok. 14. Metrem pojechaliśmy do hotelu, choć większość podróżujących z lotniska wybiera transport taksówką, ale na taksówkę na lotnisku czeka się… podobno ok. godziny. W kolejce, w rządeczku. Sądząc po naszych (późniejszych) doświadczeniach z singapurskimi taksówkami jestem w stanie w to uwierzyć, choć nadal uważam, że to bez sensu, skoro metrem można dojechać do centrum w pół godziny.

Hotel mieliśmy bardzo dobrze położony, blisko Mariny, w samym centrum. http://www.peninsulaexcelsior.com.sg/
Standard też niezły, a nasi przyjaciele mieli nawet pokój z widokiem na Marinę. Musieli mieć jakieś układy w recepcji;)

Widok z hotelu
Image

My mieliśmy widok na drugą stronę, już nie tak spektakularny.

Tego dnia mieliśmy w planach głównie jedzenie (trzeba znać priorytety!);) Tak że pierwszy cel – miejsce polecane przez naszą znajomą.

Image

Znaleźliśmy w sumie bez problemów, pokazaliśmy paluszkami co chcemy, a mała azjatyckie rączki podały do luksusowych plastikowych, gibiących się stolików. Moje wege spring rollsy były pyszne, reszta chyba też zadowolona. Z pełnymi brzuszkami ruszyliśmy w stronę Marina Bay Sands, żeby dopieścić brzuszki. Generalnie bardzo chcieliśmy zobaczyć ten hotel nie tylko z zewnątrz, ale też dostać się na górę – na poziom basenu. Na górze poza wspomnianym basem (dostępnym wyłącznie dla gości hotelowych), są też restauracje i taras widokowy. Po szybkim rekonesansie, jeszcze przed wyjazdem, wyszło, że stosunkowo niewiele dopłacając można wybrać się do restauracji koło tarasu. A jak jeszcze odkryłam cheese&chocolate bar to wiedziałam, że decyzja będzie prosta. Już w zasadzie słyszałam jak te czekoladki ze zdjęć szeptały moje imię. Tak że uległam i umówiliśmy się;) (rezerwacja robiona chyba 2 miesiące przed terminem i zajęliśmy przedostatni stolik)

Wjechaliśmy na samą górę i tym samym wejściem, którym wchodzą goście hotelowi – po okazaniu rezerwacji z maila – mogliśmy wejść… na basen. Oczywiście, nadal nie mieliśmy prawa z niego korzystać, ale jeśli tylko mielibyśmy ręcznik, szlafrok czy po prostu nie bylibyśmy ubrani smart-casualowo (dress code w naszej restauracji – ha! sprytne!) to raczej nikt by się nami nie zainteresował i basen byłby nasz. Ja jednak miałam pewne opory, żeby w sukience tam wskakiwać;) Widoki z basenu świetne! Sama koncepcja basenu w takim miejscu to super rozwiązanie.

Image

Image

Ogólnie budynek hotelu jest ciekawy i pomyślany w każdym detalu. Elewacja na łącznikach wykonana jest z blaszek, które poruszane przez wiatr dają bardzo fajne efekty.




Ale ale… czekoladki :D
Najpierw sery, pieczywo, oliwki. Pycha. No i czekolada… wszędzie czekolada :D I desery z fasolą azuki, z owocami bliżej niezdentyfikowanymi (też pysznymi… tzn. mam nadzieję, że to były owoce;P), musy, kremy. Generalnie pełnia szczęścia. Mimo wielkiej, choć platonicznej miłości do słodyczy, nie byłam w stanie spróbować wszystkiego. Czułam, że zawiodłam niektóre czekoladki. Czyli następnym razem w Sinagapurze muszę tam wrócić (z pustym brzuszkiem).

Image

Image

Po upojnym wieczorze poszliśmy do parku z Superdrzewami. No i te drzewa są faktycznie super;) Wielkie, kolorowe, takie niby od czapy, a świetnie komponują się z miastem. Już było późno, więc nie załapaliśmy się na pokaz świateł na drzewach ani nie mogliśmy wejść na taras-kładkę między drzewami, ale wtedy powstał plan, że wracamy następnego dnia wieczorem. A tymczasem spacerem (ok. 2 km) kierowaliśmy się do hotelu. Zobaczyliśmy Marinę z drugiej strony, Muzeum Nauki (w kształcie lotosu) i ogólnie trochę miasta nocą.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image


Następnego dnia zostaliśmy niemieckimi emerytami z zorganizowanej wycieczki, czyli jeździliśmy autobusem bez dachu z przewodnikiem w słuchawkach. Rzadko z tego korzystamy, ale tu opcja wydawała się sensowna, bo mogliśmy się nim dostać wszędzie gdzie planowaliśmy (nie przemieszczając się pod ziemią, bo jednak widoki z metra trochę gorsze), w miarę szybko i wygodnie (hop-on, hop-off). No i Pan słyszany w słuchawkach był taaaki mądry;) Ale minus tej opcji jest taki, że wcześnie kończy kursowanie ten autobus (chyba ok. 17), więc żeby maksymalnie wykorzystać bilet trzeba byłoby zacząć jeżdżenie wcześnie rano, co nam jakby nie wyszło;) Bo zaspaliśmy. Tak konkretnie. Ja zasnęłam chyba ok. 4 nad ranem i przed 10 nas żaden budzik nie obudził, choć prób było wiele.

Najpierw Ogród Botaniczny – trochę jakby na uboczu, kawałek od centrum, ale nadal to namiastka puszczy wśród wieżowców. Poza fajnym ogrodem orchidei i lasem deszczowym, najbardziej podobał mi się Cool House. Czyli coś w rodzaju szklarnio-oranżerii mniej więcej w środku ogrodu. Cool house był naprawdę cool:D Głównie dlatego, że było tam ok. 10 st mniej niż na zewnątrz i była rozpylana mgiełka. Wymyślił to geniusz. Ja w zasadzie chciałam już tam zostać, ale motywacja do wyjścia przyszła jak przypomniałam sobie, że w Chinatown coś zjemy i kolejne desery czekają.

Image

Z ogrodu botanicznego przejechaliśmy przez Orchard Road (główna aleja handlowa) do Little India. Zrobiło się hmmm… indyjsko. Kolorowe bazary, kolorowe świątynie i gorliwie modlący się lokalsi. Ciekawe.

Image

Image

Image

Image

Kolejny przystanek to ChinaTown. Nasze główne punkty – po atrakcjami gastronomicznymi oczywiście – to świątynie. Największe – Złotego Zęba Buddy z m.in. moim ulubionym wkurzonym Buddą Acala. Acala to najbardziej popularny z tzw. "pięciu królów mądrości". Dosłownie oznacza „nieporuszony”. Jego nieporuszoność to niepodatność na ziemskie pokusy. W Japonii jest postrzegany jako obrońca i pomocnik w osiąganiu celów.

Image

Image

Image

Tambylcy poza modłami przynosili też dary bożkom, np. Ferrero Rocher. Nie wiem co na to Budda, ale ja bym nie pogardziła;)

Po drodze świątyń było więcej – wszystkie zwiedzane oczywiście boso. Buciczki zostają przed wejściem, a w konkretnie walają się przed wejściem (że też oni się później mogą w tym połapać i odnaleźć buty do pary to trochę zdziwko). Nasze czekały na nas grzecznie z boku. Szanuję ten rytuał i nie miałam żadnych oporów, żeby się dostosować, choć b. nie lubię chodzić boso. Tylko czasami posadzka była tak gorąca i nagrzana od słońca, że migusiem omijałam te miejsca, co z boku mogło wygląda jakby jakieś nieczyste moce w transie kierowały mnie do wyjścia.

Jedzonko! W ulicznym food courcie między uliczkami w ChinaTown znaleźliśmy budkę rybno-wegetariańską, która mnie najgłośniej wołała. Wszystko wyglądało zachęcająco, a w brzuszku jeszcze wczorajsze czekoladki (duuużo czekoladek). Trochę apetyt minął jak małe azjatyckie rączki te piękne potrawy utopił w głębokim tłuszczu… Coś jakby czar prysł, magia uleciała wraz z oparami tłuszczu kokosowego i wszystkim zrobiło się smutno. Ale podobno tak ma być, przyjęłam to z godnością. Było ok, ale… no właśnie, magii nie było. Humor poprawiała mi wizja deseru. Mam drugi żołądek na desery i wielkie czekoladowe serce, więc deser to zawsze dobry pomysł. A na deser Traditional Desserts (tak się nazywała deserownia), a tak naprawdę to barwiony lód. Taki lód-lód w sensie woda zamrożona, ale ale smakowa! My np. mieliśmy arbuzowo-liczi, ale są też np. z czarnego sezamu. Wygląda jak potwór z Loch Ness, dlatego bałam się spróbować.

Image

(s: internet)
Image

Duriany
Image

Na wieczór w planach Superdrzewa, tym razem też oglądane z poziomu kładki. Rzutem na taśmę kupiliśmy jedne z ostatnich biletów, uradowani że idealnie w punkt, bo za 2 godz powinniśmy być na lotnisku, więc akurat zwiedzanie, hotel, walizki i chybcikiem na lotnisko. Po czym odkryliśmy że ta druga dłuuuga kolejka to do wejścia. Obsługa twierdziła, że czeka się na wejście ok. 40 min… Fatalnie, genialny plan rypnął. No i dylemat turystów pierwszego świata – czekamy i biegiem na lotnisko czy odpuszczamy. Wyszło, że kolejka nie taka straszna (już nie zaufam więcej człowiekowi, który nie jest w stanie spojrzeć mi prosto w oczy) i weszliśmy po ok. 20 min. Na górze było podobno bardzo fajnie. Tak twierdzi reszta. Ja wiele nie pamiętam, bo przypomniało mi się na górze, że mam lęk wysokości, a nawet jak próbowałam o tym zapomnieć to spoglądając w dół na ażurową kładkę i malutkich ludzi pod nią już byłam pewna, że tak, mam lęk wysokości. Postanowiłam cofnąć się i wrócić i plan byłby dobry, gdyby nie to, że nie można wracać. Wyjście jest na drugim końcu kładki. O Buddo! Umrę i Acala nie pomoże. Trzymając się obu barierek (cała kładka moja!) przeszłam spory fragment nie patrząc w dół. Ani w górę. W zasadzie patrząc tylko gdzie jest wyjście. Po drodze spotkałam faceta, który zauważył, że taka „plastyczna ta kładka”, bo jak się skacze to ona się gibie. No genialne. Naprawdę. To był Polak. Już mu miałam puścić soczystą polską wiązankę, w sensie poprosić, żeby przestał, ale stwierdziłam, że nawet w obliczu śmierci pozostanę damą. Przy wyjściu, na stabilniejszym gruncie nawet trochę się rozejrzałam. No faktycznie – całkiem fajnie. Mimo silnych wrażeń, serio interesująca koncepcja tej kładki.

Image

Image

Image

Kładka zła
Image

Image

Po zejściu wpadliśmy na genialny pomysł, że złapiemy taksówkę do hotelu. Do hotelu niby niedaleko, ale czasu niewiele, więc tak, to dobry plan. Niewiarygodny pan z obsługi (czemu ja się nie uczę na błędach?) wskazał drogę do postoju. Postój był dokładnie gdzie indziej. Ale trafiliśmy, bo – w przeciwieństwie do pana z obsługi – drogowskazom można ufać. Na postoju kolejka. Jakieś 50 osób przed nami a taksówek nie widać. Posłusznie ustawiliśmy się na końcu i poczekaliśmy na swój przydział, w sumie może 10 min.

Image

Na lotnisko dotarliśmy o czasie i zdążyliśmy obejrzeć jeszcze kinetyczny deszcz:
Image

Video: http://tvnmeteo.tvn24.pl/informacje-pog ... 8,1,0.html

Oraz na luzie odprawić się, przebrać, umyć, poczytać… W sumie to mogliśmy dłużej zostać na kładce, jaka szkoda, że tak nie zrobiliśmy ;) I fruuuu na Sri Lankę, ale o tym później.

Jakie wrażenia z Singapuru? Hmmm… Pierwsze wrażenie było takie, że jest tu bardzo europejsko. Drugie, trzecie i piętnaste wrażenie w sumie też. Widać wpływy brytyjskie (nie dziwota), wszędzie powszechny angielski, architektura w dużej mierze także europejsko-zachodnia. Nowoczesne, zadbane, dobrze zorganizowane miasto. No dobra, taki opis nie pasuje do wielu europejskich miast, ale mam nadzieję, że łapiecie o co chodzi;) Jednak klimat, mieszanka etniczna i powszechność innych religii sprawiły, że nie dało się zapomnieć, że jestem w Azji.

Inne były też pewne reguły i unormowania, a w zasadzie ich mnogość. Zabronione jest np. chodzenie nago nawet w własnym domu, bo nie można siać zgorszenia. Mnie inne rzeczy gorszą, ale co ja Europejka wiem o prawdziwych zgorszeniach. Nie wiedziałam też, że guma do żucia to takie zło. Nie można publicznie żuć gumy. Nie można jej nawet kupić, bo samo posiadanie jest zabronione, a ja miałam cały czas w torebce (życie na krawędzi!). Nie można też przewozić owoców duriana w komunikacji miejskiej. Duriany muszą same trafić do domu. Nie chcę nawet myśleć jaka by była kara jakbym przemyciła takiego duriana w metrze, po czym nago go zjadła w domu, przeżuwając przy tym gumę. A tak serio to wiem – prace społeczne transmitowane w tv. Podobno, bo próbowałam znaleźć taki materiał i youtube nie wie o co mi chodzi. Jak powiedzą mi prosto w oczy, że tak jest to uwierzę.

Image

Mają także ciekawe koncepcje jeśli chodzi o ochronę zdrowia. Obowiązkowy pomiar temperatury u wszystkich przylatujących do Singapuru, ale też np. wygląd paczek papierosów. W Singapurze palenie nie zabija, ale można obejrzeć na paczce jak wygląda obumierający płód. Albo raka płuc. Zadziało. Nie będę paliła. W zasadzie to nigdy nie paliłam, ale teraz nie będę paliła jeszcze bardziej.

Singapuru nie pokochałam, ale bardzo się polubiliśmy. Uważam, że warto odwiedzić, głównie ze względu na architekturę, ale raczej nie jest to kwintesencja Azji.

CDN
W kolejnym odcinku Sri Lanka.


Ostatnio edytowany przez juliaka 15 Kwi 2015 00:48, edytowano w sumie 4 razy
Góra
 Profil Relacje PM off
9 ludzi lubi ten post.
 
      
Warto: Pekin i Tajwan w jednej podróży z Warszawy za 2554 PLN. Loty z dużym bagażem Warto: Pekin i Tajwan w jednej podróży z Warszawy za 2554 PLN. Loty z dużym bagażem
Luksus w Egipcie: tydzień w 5* hotelu z all inclusive od 2325 PLN. Wyloty z 2 miast Luksus w Egipcie: tydzień w 5* hotelu z all inclusive od 2325 PLN. Wyloty z 2 miast
#2 PostWysłany: 09 Lis 2014 16:41 

Rejestracja: 24 Sie 2014
Posty: 9
Świetnie napisana relacja! Brakuje mi tylko orientacyjnych cen na miejscu. Co do absurdalnych przepisów, mam podobne wspomnienia z Emiratów Arabskich. Żucie gumy i trzymanie partnera za rękę w miejscu publicznym uznane za szczyt demoralizacji. :D Czekam na kolejną część!
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#3 PostWysłany: 09 Lis 2014 17:20 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Lip 2010
Posty: 425
niebieski
Cen nie ma, bo - szczerze mówiąc - nie pamiętam dokładnie. Ale to co pamiętam to (1S$ = ok. 2,7zł):
- jedzenie, tam gdzie się stołowaliśmy: ok. 4-7S$ za danie obiadowe + napoje 1-4S$
- kolacja w Marinie: tam był bufet, czyli jedna cena za wejście i można jeść do woli, napoje bezalkoholowe w cenie, chyba 45S$/os
- w sklepach dość drogo, ale konkretnych przykładów nie podam
- ogród botaniczny za free, ogród orchidei 5 S$/os
- kładka zła;) 5 S$/os
- taxi: opłata początkowa + naliczanie za dystans (jednostką jest 0,35 lub 0,4 km) lub czas postoju w sekundach (każde rozpoczęte 45 sekund), u nas za ok. 4 km chyba wyszło ok. 8-9 S$

Ceny hotelu, metra i autobusu można znaleźć w internecie. Cenę hotelu wypieram z pamięci;) a komunikacji zupełnie nie pamiętam. Na lotnisku bilety na metro kupuje się w automacie, gdzie można płacić tylko gotówką (wyłącznie S$), ale jest dużo bankomatów i kantorów.
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#4 PostWysłany: 09 Lis 2014 18:01 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 15 Lip 2013
Posty: 614
Loty: 65
Kilometry: 157 723
niebieski
Jak jest zorganizowane metro? Mam na myśli czytelność "drogowskazów", łatwość w odnalezieniu się? Czy metro dojeżdża/ odjeżdża z pod samego lotniska?
_________________
Image
Góra
 Profil Relacje PM off
inwencja lubi ten post.
 
      
#5 PostWysłany: 09 Lis 2014 18:12 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Lip 2010
Posty: 425
niebieski
Metro jeździ na samo lotnisko. Łatwo znaleźć, bo wszędzie są drogowskazy po angielsku. Jadąc z lotniska, trzeba się przesiąść na stacji Tenah Merah. Tak że najpierw kierujesz się na Tehah Merah (innej opcji nie ma ;) ), a później na Joo Koon.

Image
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#6 PostWysłany: 09 Lis 2014 21:01 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 27 Sie 2014
Posty: 61
Loty: 2
Kilometry: 2 056
Z relacji na relację coraz bardziej się utwierdzam w przekonaniu,że pokazywanie zdjęć jedzenia na tym forum powinno być karalne:D Czekam na kolejne Twoje posty! ;)
Góra
 Profil Relacje PM off
Filek lubi ten post.
 
      
#7 PostWysłany: 09 Lis 2014 21:17 

Rejestracja: 03 Gru 2013
Posty: 523
srebrny
Super relacja:) Czekam z niecierpliwością na opowieść ze Sri Lanki :)
_________________
Bali https://www.fly4free.pl/forum/bali-lipiec-2023-relacja-z-raju-prawie-na-zywo,215,171983
Malediwy https://www.fly4free.pl/forum/malediwy-ferie-2023-mathiveri-i-ukulhas,215,169789
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#8 PostWysłany: 10 Lis 2014 09:58 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 02 Lip 2013
Posty: 126
Loty: 19
Kilometry: 36 462
Kolejna świetnie zapowiadająca się relacja na forum, super :) Czekam na ciąg dalszy ze Sri Lanki
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#9 PostWysłany: 12 Lis 2014 22:30 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 12 Wrz 2013
Posty: 496
Loty: 35
Kilometry: 111 384
niebieski
też z niecierpliwością czekam na sri lankę;)
_________________
Image
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#10 PostWysłany: 27 Lis 2014 03:35 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Lip 2010
Posty: 425
niebieski
Sri Lanka


Planując wyjazd na Sri Lankę rozważaliśmy jaką opcje transportu wybrać. Chcieliśmy początkowo poruszać się komunikacją albo wypożyczyć samochód. Coś jednak nad nami czuwało (Acala?) i pomysł samochodu odpadł, jak znaleźliśmy na forum namiar na przewodnika-kierowcę z samochodem. Wybadaliśmy temat (pozdrawiam Michała!) i decyzja zapadła, że bierzemy Józka. Józek tak naprawdę jest Buddhiką, a dokładniej ma 5 imion, ale trochę mieliśmy problem z zapamiętaniem wszystkich, więc wyszło, że nadamy mu jakieś polskie imię. Lankijczycy mają tak dużo imion, żeby przypadkiem dwie osoby się nie nazywały tak samo (jakie to szczęście, że Chińczycy nie mieli takich pomysłów…). Jak zobaczyliśmy to zdjęcie…

Image

…to od razu stwierdziliśmy, że to typowy Józek. I tak już zostało. To dobry patent, bo często później rozmawiając o nim przy nim (wiem, wiem mało elegancie, ale czasami trzeba było coś obgadać) Józek nie wiedział, że o nim mowa, więc nie tłumaczyliśmy za każdym razem o czym mówimy. Polecam ten patent. 10/10.

Na Sri Lance wylądowaliśmy w nocy. Tuż za stanowiskami imigracyjnymi był pasaż handlowy, w którym było sporo sklepów… głównie ze sprzętem AGD. Spoko otwartych, choć była 2 w nocy z soboty na niedzielę. Łatwiej tam było kupić pralkę i lodówkę niż butelkę wody;)

(s: internet)
Image

Józek na nas czekał z karteczką, odwalony jak z wesela, a my tacy nieuczesani;) Na lotnisku kupiliśmy lankijską kartę SIM – mogliśmy się za darmo komunikować z Józkiem i mieliśmy internet. Pierwszy nocleg miał być gdzieś niedaleko lotniska, ale Józek zasugerował pojechać od razu do pierwszego punktu docelowego – Pinnawali. Tam chcieliśmy zobaczyć sierociniec dla słoni. Trochę miałam problem z tym miejscem, bo ogólnie raczej nie uznaje miejsc, gdzie wykorzystuje się zwierzęta (cyrki, delfinaria itp). Tu nie wiedziałam na ile w Pinnawali faktycznie opiekują się słoniami, a na ile to nośna nazwa na niezły interes… Dla reszty wycieczki słonie to must see na Sri Lance i w efekcie zostałam zbombardowana argumentami, że podobno przynajmniej część słoni jest faktycznie uratowana z niewoli, że głównie działają charytatywnie (utrzymują się z datków), że nie ma tam jazdy na słoniach i ostatecznie przegłosowana (demokracja sic!). Lub jak niektórzy twierdzą, doszliśmy do kompromisu… ;) Jeśli za kompromis uznamy, że skoro słonie to must see to faktycznie ze wszystkich miejsc ze słoniami na Sri Lance w Pinnawali traktowane są najlepiej.

Józek nas zapakował do swojego sterylnego busika i w drogę. A droga… nie wiedziałam, że jazda w środku nocy, po długim locie, przez lankijskie wsie będzie tak emocjonująca i rozbudzająca. Na Sri Lance bowiem obowiązują lankijskie zasady ruchu drogowego, czyli:
- krowy i psy na ulicach są święte, ludzie trochę mniej
- kierunkowskazy są dla lamusów
- klakson służy do wszystkiego, poza używaniem go w sytuacjach awaryjnych/ostrzegawczych. Klaksonu używa się przede wszystkim jak się wyprzedza, tak żeby poinformować otoczenie „oto jestem!”
- świateł używa się tylko w nocy i to też raczej, żeby pomrugać dyskretnie, że ktoś jedzie na czołowe
- tuktuk to tak naprawdę człowiek w budce, więc nie trzeba tak na niego uważać jak na krowy i psy
- warto za to uważać na autobusy, bo są większe
- poza tym, że autobusy są większe też mają jakieś dziwne zwyczaje się czasami zatrzymywać, ale tylko czasami, bo dobrze się też wysiada z autobusu podczas jazy; obstawiam, że z wsiadaniem gorzej


Pierwszego dnia też mnie trochę dziwiło powszechne wyprzedzanie na trzeciego. Kolejnego dnia mnie trochę zaskoczyło wyprzedzanie na czwartego. W kolejnych dniach mnie już nic nie dziwiło.

Image

Image


W hotelu trzeba było ustalić odpowiednią cenę, czyli konieczna była konsultacja z szefem wszystkich szefów, trochę negocjacji Józka i dużo wymachów rąk. Józek mówi po syngalesku jak 80% Lankijczyków, co ułatwiało nam nieco negocjacje. Choć równie dobrze mógł mówić, że przywiózł tu takich naiwnych Europejczyków, których można naciągnąć, bo w środku nocy pewnie zgodzą się na wiele (zdobywając pierwszą gwiazdkę. Pozdrawiam Pestycydę;>). Rozmowa Józka z recepcją brzmiała mniej więcej tak: ulabalaulabala hari hari ulabalaulabala hari hari ulabalaulabala hari hari. Ze względu na jego południowy akcent nie wszystko wyłapałam;) Inna interpretacja była taka, że Józek się zapętlił i mówił to samo do skutku. I faktycznie, to mogła być dobra strategia, bo cena była w miarę ok.

Rano myjąc zęby usłyszałam ryk za oknem, a jak wyjrzałam to okazało się, że słoniki idą ulicą do rzeki. Cała ulica słoni, małe, duże, wszędzie słonie. Z kolei z tarasu hotelowego, gdzie jedliśmy śniadanie był widok na rzekę, w której codziennie odbywała się kąpiel słoni. Od razu było widać jak słonie bywają różne – jedne współpracowały podczas kąpieli, inne wchodziły do rzeki i chlap! Kładły się w wodzie i czeeekały na obsługę. Nawet trąbą nie ruszyły, żeby się opłukać. To musiały być męskie słonie;) Słonie można było też nakarmić bananami, pogłaskać, przyjrzeć się z bliska. Za free, choć oczywiście wszelkie napiwki mile widziane, żeby nie powiedzieć mocno sugerowane.

Nie zauważyłam, żeby słonie były źle traktowane, choć byłam tam krótko i ciężko stwierdzić czy widziałam co tam się naprawdę dzieje. Nie żałuję, ale też raczej na kolejnych wyjazdach raczej odpuszczam takie atrakcje.

Image

Image

Image



Po śniadaniu ze słoniami ruszyliśmy w kierunku Sigiriyi. W Sigiriyi jest Lwia Skała - były pałac królewski, z którym wiąże się ciekawa historia z morderstwami w rodzinie królewskiej, podstępami, intrygami i dzikim seksem w roli głównej. Dobrze, że poznaliśmy tę historię (Józek o to zadbał), bo inaczej można zapamiętać z tego miejsca, że to „no fajna skała”. Na szczyt skały prowadzą schody – duuuużo schodów, o czym informują mili panowie kręcący się przy wejściu i jak się okazało także bardzo pomocni. Za niewielką opłatą mogą pomóc wejść – potrzymać za rękę, służyć ramieniem a w wersji all inclusive asekurować z tyłu trzymając za pośladki. Super oferta, ale jednak nie skorzystałam, miałam własnego, prywatnego trzymacza pośladkowego i on wygryzał wszelką konkurencję.

Image

Image

Image


Przed wyjazdem też w naszej grupie wyjazdowej mieliśmy rozkminę jakie buty potrzebujemy na Sigiriyę, bo niby to niezbyt wysoka skała i głównie schody, ale jakby padało to może jakieś wyższe wiązane. Ostatecznie trekkingowych nie braliśmy, tylko zwykłe trampki, ale trochę sami siebie wyśmialiśmy jak zobaczyliśmy na miejscu, że połowa ludzi wchodzi… boso. Z mnichami na czele. Mimo wszystko, polecam trampy;) Czasami schody były nierówne albo śliskie. Wchodzi się około godziny. Mniej więcej w połowie jest punkt pierwszej pomocy (dla tych którzy poskąpili na panów pośladkowych;>), ale wolałabym nie korzystać z usług ratowników, bo namiocik mieli jak w serialu MASH. Generalnie raczej nie było wielu potrzebujących, bo wystarczy kondycja lepsza niż emerycka, żeby „zdobyć szczyt”. Trochę podczas wchodzenia łapał mnie lęk wysokości, na szczęście było mniej dramatycznie niż na kładce w Singapurze;) Na szczycie największe wrażenie na mnie zrobił widok wielkiej ciemnej, deszczowej chmury dość szybko zbliżającej się do naszej skały, która dość dobrze motywowała, żeby rozważyć rychły powrót. Na górze też jest ważna informacja dla zwiedzających:

Image

Dobrze, że informują jak już jakby wyboru nie ma. Nie ma też panów pośladkowych, więc nikt nie pomoże. Z wielkiej chmury popadał w końcu mały deszcz, więc jednak nie było tak niebezpiecznie.


Nocleg zaplanowany był w Kandy. Po drodze Józek powiedział co proponuję, sprawdziłam w necie czy nam pasuje i jakich cen się spodziewać. Na miejscu okazało się, że pan w recepcji proponuje „speszial prajs”…40% drożej niż przy rezerwacji przez Agodę. On, że nie nie, bo tam na pewno są jakieś opłaty jeszcze i ceny nie zmieni. Ok, rezerwuję więc przez Agodę. Wtedy pan oznajmij, że musi skonsultować to z szefem wszystkich szefów, a ten ostatecznie zgodził się na cenę trochę niższą przez Agodę. Ha! Hotel z pięknym widokiem na Kandy.

Image


W Kandy zwiedzanie zaczęliśmy od kompleksu świątyń różnych wyznań. Nasz przyjaciel bezwstydnik założył spodenki tuż przed kolano, więc konieczne było przyodzianie go. Najlepiej temat spódnicy z chusty ogarnął Józek;)


Największa świątynia w kompleksie to Świątynia Złotego Zęba Buddy. Podobno tam w podobno złotej gablocie jest podobno ząb podobno Buddy. Widziało go niewielu, ale taka jest wersja oficjalna. W świątyni bardzo klimatycznie. Na dole bębniarze i kadzidła, na górze główny ołtarz do którego pielgrzymują wierni. Wierni przynoszą dary – jedzenie i kwiaty, głównie lotosu i lilii. Tam też odbywają się modlitwy. Niektórzy modlą się bardzo gorliwie i dosłownie całym ciałem. Fantastycznie zobaczyć to z bliska i poczuć ten klimat. Cały kompleks jest w ogóle bardzo interesujący. Oczywiście całość zwiedza się boso, ale to było jedyne miejsce gdzie było coś w rodzaju szatni dla butów. Butów pilnują kurki, chodzą po nich i dziobią;) W ogóle kury można spotkać w całym kompleksie.

Image

Image

Image

Image

Później Józek zapytał czy chcemy wstąpić do sklepu z biżuterią z lokalnymi kamieniami i fabryki masek. Nic nie musimy kupować, ale poleca, bo jest ciekawie. W sklepie z biżuterią jest też mini muzeum związane z wydobywaniem kamieni i można było nawet obejrzeć filmik o tym (po polsku!) i zobaczyć na żywo rzemieślników. W fabryce z kolei widzieliśmy proces powstawania tradycyjnych masek. Oprowadzał nas lankijski Alvaro, który też pokazał nam czary mary jak można naturalnie barwić drewno. Tam coś kupiliśmy na pamiątkę, choć ani tam ani w sklepie z biżuterią nikt nie był mocno namolny, żeby koniecznie coś kupić.

Image

Czary mary:




Z Kandy ruszyliśmy w kierunku pól herbacianych w prowincji Nuwara Eliya. Drogi zrobiły się bardzo kręte i czasami strome. W samochodzie czułam się trochę jak worek ziemniaków latających od lewa do prawa. Pierwszego dnia zapytałam Józka – siedząc z tyłu w samochodzie – czy są tu jakieś pasy. Józek powiedział, że nie wie, chyba nie. Nigdy się nie interesował, bo w sumie po co, a i nikt o to nie pytał. Aha;)

W Nuwara jest specyficzny mikroklimat. Jest tam nawet 10 st. mniej niż w innych prowincjach, a noce bywają naprawdę chłodne. Pod koniec września było ok. 12 st, czyli prawdziwy ziąb jak na lankijskie warunki. I właśnie ze względu na ten klimat ludzie z całej Sri Lanki, w tym głównie z wybrzeża, przyjeżdżają wypoczywać w tym rejonie. Ciekawa tendencja, raczej nieznana Europejczykom;)

Image

Po drodze widzieliśmy piękne lasy – soczyście zielone, intensywnie roślinne, mocno tropikalne. Oraz piękne wodospady. I zwierzątka – psy (ale psy na Sri Lance to akurat są wszędzie) oraz małpki i pawie przy drogach. Wysiadając z samochodu trzeba było szybko zamykać drzwi, bo małpy mogły wskoczyć do środka i tam się schować albo coś ukraść. Takie to problemy;)

Image

Image



Tego dnia dotarliśmy też do fabryki herbaty Blue Field. Józek gdzieś na chwilę się zmył i przyprowadził nam przewodniczkę po fabryce – Nisankę. Od pierwszego kontaktu czuć, że to ciepła, czarująca osoba. Przywitała nas nieźle wypowiedzianym „Dzień dobry! Herbata!!!”:D Oprowadziła nas po całej fabryce, opowiedziała o procesie zbioru i przetwarzania herbaty, a przy tym okazała się poliglotką. Opowiadała po angielsku, ale znała wiele słów po polsku, np. ciarna herbata, łooodyga, liś, małoliciaste, zieeelona herbata, ferrrmentacija. Urocze;) A na koniec zaprosiła na degustację herbaty. Wszystko za free, nikt nic nie sugerował, choć napiwek dla przewodniczki na pewno mile widziany.

Image

Image

Krótki filmik:




Podczas degustacji Józek wytłumaczył nam jeszcze po czym poznaje dobrą herbatę. Po zaparzeniu w białej filiżance powinien powstać przy brzegach „golden ring”, czyli po prostu powinna być jaśniejsza. Od tamtej pory sprawdzam tak wszystkie herbaty i boję się, że już mi tak zostanie;)

Image



Nocowaliśmy w niewielkim hotelu wśród pól herbacianych. Jak tam jechaliśmy Józek mówił, że w głównym budynku tego hotelu są fajne pokoje, choć nie wie czy będą dostępne. Jak dotarliśmy się okazało, że w tym budynku wszystko jest zajęte, ale 2 budynki dalej mają kilka wolnych pokoi. Obejrzeliśmy je i trochę pokręciliśmy nosem, że tamten główny budynek taki ładny i w tamtym proponowana cena była by jeszcze ok, ale w tym to koniecznie dużą zniżkę poprosimy. Nienienienie. Konsultacja z szefem wszystkich szefów. Nienienie. Pokręciliśmy jeszcze bardziej, aż tu nagle znalazły się 2 najładniejsze pokoje w ładniejszym budynku. Takie cuda. No i co my na to, skoro mówiliśmy, że tu by była cena ok. A niech to! Jak tu się teraz się targować;) Ostatecznie trochę jeszcze zeszli z ceny i przybiliśmy dila. Kiedy się w pokoju szykowaliśmy do wyjścia na kolację usłyszeliśmy w holu jakąś awanturkę. Przyjechała grupa hindusów, ale ktoś zajął ich ładne pokoje. Ups;P Trochę strach było wyjść z pokoju;) Ale w końcu zebraliśmy się na odwagę i śmiało ruszyliśmy. Coś tam jeszcze pokrzyczeli, chyba nie bezpośrednio do nas, ale kto tam ich wie;) Józek nas zgarnął na bok i konspiracyjnym tonem zagaił, że dobrze im tak. Strasznie nie lubi hindusów, bo to buraki są. Tak w skrócie, bo gadaliśmy dosyć długo o tym jakie roszczeniowe podejście do Sri Lanki mają hindusi, jak się nie potrafią zachować, zawsze robią dużo hałasu, jacy są niekulturalni i jak to zawsze mają wymagania do… mają duże wymagania. Później obgadaliśmy też Rosjan i jakoś tak poczuliśmy narodową jedność dusz z Józkiem;)


Rano mieliśmy zjeść śniadanie. Wspólnie z hindusami. Jak tylko weszliśmy do jadalni atmosfera jakby zgęstniała, a później było tylko gorzej. Na śniadanie szwedzki stół, czy raczej indyjski stół… Placki (naan? capati?), soczewica, curry, chutney. Ordynarnie, żeby nie powiedzieć odważnie, poczęstowaliśmy się plackiem nabijając go na widelec. Za chwilę pojawił się trochę spanikowany pan z obsługi, który oznajmił, że może on nam jednak zrobi omlet :lol: Odłożyliśmy zranione widelcem dary Matki Ziemi i czekaliśmy posłusznie na omlet. Pan z obsługi zasugerował także, że może chcemy się przesiąść do innej sali. My, że niekoniecznie, tu przecież tak miło;) Ale po chwili zrozumieliśmy, że to nie była zła propozycja. Atmosfera się trochę rozluźniła, hindusi zaczęli się zachowywać naturalnie… Słuchać było, że potrawy się przyjmują. Czuć było też, że wczorajsza kolacja także została dobrze przetrawiona. Ostatecznie poszliśmy do sali VIP, bynajmniej nie ze względu na niecodzienne okoliczności, ale hindusów w sali śniadaniowej przybywało i czuliśmy, że możemy nie unieść tej przewagi liczebnej.

Dzień zaczęliśmy od oglądania pól i zbiorów herbaty. Oraz autentycznych zbieraczek. Dotarliśmy na zwykłe, lankijskie wsie, gdzie nie wiem czy zbieraczki były dla nas większą atrakcją czy my dla nich. W ogóle te zbieraczki to mają ciężką robotę. Noszą kosze na plecach, dziennie muszą zebrać ok. 20 kg herbaty, która bywa kłująca i wcale niełatwa do zerwania, pracują niezależnie od pogody, bo herbatę trzeba zebrać konkretnie po 4-6 dniach, a zarabiają ok. 100$/miesiąc. MasakraL Średnie zarobki na Sri Lance – w skali całego kraju – to ok. 250$.

Image

Image

Image


Z Nuwara ruszyliśmy na południe. Najpierw Ella. Cudnie! Wstąpiliśmy na herbatę (za grosze) z takim widokiem:

Image

Kiedy się tak zachwycaliśmy widokami Józek zupełnie serio czy w Polsce nie ma AŻ TYLU pól herbacianych :lol:



Jechaliśmy przez malowniczy park Ulawadawe

Image

ale naszym głównym celem była Mirissa na wybrzeżu. Tam mieliśmy się zatrzymać w guesthousie znajomego Józka – Promila:D Od razu poczuliśmy, że będzie swój chłop;) Rzutem na taśmę (jeśli guglemap twierdzi, że na Sri Lance dojazd zajmie ok. 2 godz to znaczy, że jadąc dynamicznie z dobrym kierowcą droga zajmie min. 3 godz) dotarliśmy tuż przed zachodem słońca i było pięknie. Kolory, rozbijające się fale, chodzące po plaży krewety i zapach tropików.


Image


W guesthousie były wolne 2 ostatnie pokoje, w 2 budynkach. Jeden pokój w ładniejszym budynku na piętrze, drugi gorszy na parterze. Zrobiliśmy losowanie – świątynia czy COŚ (do tej pory nie wiem co to mogło być na odwrocie monety), żeby był sprawiedliwy podział. Wybraliśmy COŚ, nam przypadł pokój na parterze. No i faktycznie – my mieliśmy COŚ, nasi przyjaciele świątynię;) Wielkich zastrzeżeń mieć nie mogę i w zasadzie nawet mogę pochwalić Promila za kreatywność. Czerwone światło w łazience sprawiło, że grzyb na suficie odkryliśmy dopiero po jakimś czasie, a grube, ciemne zasłony sprawie ukryły armię mrówek koło okien. A i prąd. Guesthouse reklamował się tak:

Image

W sumie nie ma mowy o tym, że prąd jest dostępny all day, tak że teeeego. Pokój na piętrze, jak na świątynie przystało, był trochę bardziej wystawny, tylko prądu wszystkim po równo poskąpiło.


Wieczorem Józek zarządził imprezę na plaży. Jako muzyk – kiedyś z zawodu, teraz z zamiłowania, nawet miał gitarę i trochę talentu wokalnego. Tak że zabraliśmy manatki, czyli koc, przekąski, a Józek także alkohol oraz 2 przyjaciół – Promila właśnie i Iresha, też przewodnika, który zatrzymał się w Mirissie z turystami z Chin, ale ich jakoś nie zaprosili;) I na plażę! Po drodze do ekipy przyłączył się też piesek. Józek i ekipa śpiewali nam piosenki lankijskie. Jak dla mnie to była ściema i ciągle śpiewali to samo, choć oni twierdzili, że to były totalnie różne piosenki. Były też wspólne śpiewy czegoś z anglojęzycznego repertuaru oraz nasze solowe występy po polsku. Nie mamy talentu muzycznego. Szczególnie ja. Słoń mi na ucho nadepnął. Dwa razy. Ale nie! Okazało się, że wcześniej po prostu nie miałam Spotify i wystarczająco dużo rumu.

Promil w pewnym momencie stwierdził, że pewnie zgłodnieliśmy i poszedł zrobić nam omlety, które przyniósł na plażę. To jeszcze pamiętał. W ogóle stwierdziliśmy, że rzadko się spotyka osobę, do której tak pasuje jej imię… Nazwać Promila promilem to jak nazwa kota Mruczuś;)

Promil w pionie
Image

Promil w poziomie
Image

Po północy nasza przyjaciółka miała urodziny, więc poza zacieśnianiem przyjaźni polsko-lankijskiej, świętowaliśmy też jej zdrowie, a dalszy repertuar był z dedykacją dla niej. Dostała też od Józka prezent – koszulkę-pamiątkę ze Sri Lanki.

Ale, żeby nie było, że jakiś wstyd czy coś – prawie wszyscy wróciliśmy nad ranem o własnych siłach do swojego COSIA i świątyni, wszystko pamiętamy, choć też zawarliśmy niepisaną umowę, że co się wydarzyło w Mirissie, zostaje w Mirissie. Tylko Promil był zaskoczony, że rano obudził się u siebie a nie na plaży. Teleporterem okazał się Józek;)



Po śniadaniu u Promila z widokiem na ocean poszliśmy plażować. Entuzjastką długiego plażowania nie jestem (to takie nudne), nie jestem też entuzjastką długiego przebywania na słońcu (to takie szkodliwe), więc wysmarowałam się 50-tką od stóp go głów… a i tak się opaliłam. Jeśli ktoś planuje dłuższe plażowanie w tym klimacie to sugeruję wyższy filtr (raczej do kupienia na miejscu, w Polsce trudno takie znaleźć) i/lub częste smarowanie. U mnie się obyło bez poparzeń, ale znam takich którzy po kilku godzinach na plaży wtedy, do dziś zrzucają skórę;)


Image

Image

Plaże w Mirissie są bardzo wąskie, ale nie zatłoczone. A Ocean taki piękny! Ciepła woda, fajne fale (spore, ale dało się popływać), malownicze wybrzeże. W tym miejscu miał pojawić się wątek dziękczynny – propsy dla F4F dla świetną robotę! Dzięki Wam złapałam wiele super okazji, z forum dowiedziałam się więcej niż na lekcjach chemii przez cała podstawówkę, a nawet dzięki Wam znalazłam Józka, którego chyba nigdy nie zapomnę. Do podziękowań miała być fota – ja w koszulce F4F („rób fotę, wiesz tak, żeby mnie było widać do połowy”), radość w oczach i w tle ocean. Oto ta fota:

Image

Coś poszło nie tak. Słowo daję, że był za mną ten piękny ocean.



Po plażowaniu wybrzeżem pojechaliśmy oglądać kolejne atrakcje. Pierwsza – rybacy uprawiający tzw. stilt fishing. Podobno to typowy, tradycyjny połów na Sri Lance. No może kiedyś. Teraz tam siedzą znudzeni, a brzegiem chodzi pani zbierająca napiwki. Jeśli daje się mniej niż 500R (14zł) spogląda z pogardą, jak mniej niż 300R (8 zł) – zabija wzrokiem. Myślę, że nie ma co ryzykować i można sobie odpuścić. W grafikach gugla są piękne zdjęcia rybaków. Niemniej jak już dotarliśmy tam postanowiłam to uwiecznić.

Image


Tuż przed Galle zatrzymaliśmy się przy pięknej świątyni na klifie. Tzn. świątynia jak świątynia, ale jak położona! Nad samym oceanem… Słychać było tylko fale i własne myśli. Zdjęcie Józka jest właśnie stamtąd.

Image



Kolejny punkt to Galle – fort wpisany na listę UNESCO, wniesiony przez Europejczyków, głównie Holendrów. Zatrzymaliśmy się, aby Józek nam trochę opowiedział o tym mieście. Zaparkowaliśmy pod wielkim, starym dębem. W międzyczasie obok nas podjechał autobus, na szczęście bez pasażerów i 3 sekundy później z dębu urwała się – tak po prostu - ogromna, ciężka gałąź, która wbiła się w dach autobusu. Acala czuwał, bo nam się nic nie stało, ale gdyby nie autobus to mogłabym przywieźć z Sri Lanki pamiątki typu konar w głowie.



Po drodze Józek zapytał czy chcemy zobaczyć Museum Tsunami. Potrzebujemy 5-10 min. Haha, 5-10 min na muzeum, chyba zdążymy ochraniacze na obuwie założyć… pomyśleliśmy przesiąknięci europejskimi wyobrażeniami na temat muzeów;) Ale chętnie zobaczymy, bo wieczorem na plaży – kiedy jeszcze rozmawialiśmy na poważne tematy – Józek opowiadał o tsunami, które nawiedziło Sri Lankę w 2004. Zginęło ok. 30 tys ludzi, a drugie tyle było zaginionych lub rannych. Skala strat była jeszcze dodatkowo większa, bo ludzie zdziwieniu dziwnych cofaniem się oceanu wyszli na wybrzeża, a wtedy uderzyła główna fala. Zginęło też wielu turystów, bo całość wydarzyła się w Boże Narodzenie, kiedy sporo osób przyjeżdża wypoczywać nad oceanem.
Na Sri Lance wtedy też trwała wojna domowa (zakończona w 2009)… Ogólnie ciężki czas dla Sri Lanki.

A co do samego muzeum… Muzeum to duże słowo;) Znajduje się w 2 budynkach – w lepiance przy drodze, a dalej w podwórzu (gdzie chodzą kury i krowy) w szopie. Szopa to też duże słowo;) To taka raczej wiata zbita z czego się dało i przykryta czym się dało. Wejście za darmo. Pewna kobieta, która też tam mieszka, stworzyła kilka lat temu miejsce pamięci o ofiarach tsunami. Zebrała zdjęcia, pamiątki, statystyki i opisy katastrofy. Wszystko własnoręcznie opisała. To jedno z najciekawszych muzeów w jakim byłam i najbardziej wzruszające w jakim byłam. Polecam.

Image

Image

(s: internet)
Image



Po muzeum została nam chwila na żółwie – byliśmy w wylęgarni i szpitalu dla żółwi. Też nośne nazwy, prawie tak wzruszające jak sierociniec;) A tak serio to raczej neutralne miejsce, gdzie są m.in. żółwie bez rączek (rekiny się poczęstowały), z rakiem, niewidome. I mój ulubiony żółw albinos - oficjalne nazwany Michael Jackson;)

Image

Oddział noworodkowy
Image

Michael Jackson
Image


Wieczorem dotarliśmy do Kolombo. Kolombo to inna bajka, zupełnie inna Sri Lanka. To duże, dobrze rozwinięte miasto. Trochę jakby Kolombo…(długo, długo nic)…i pozostała część Sri Lanki. Tam byłam w sklepie, w którym było wszystko – od wózków inwalidzkich, po cały asortyment spożywczy i przemysłowy, przez meble i pustaki, na betoniarkach kończąc. Jeśli czegoś nie było w tym sklepie to znaczy, że nie istnieje;) W Kolombo też zjedliśmy ostatnią wspólną z Józkiem kolację. Miało być lokalnie, miło, smacznie. Było lokalnie i smacznie;) A o dodatkowe atrakcje zadbała policja. Wpadli z karabinami do naszego lokalu (lokal to też duże słowo;>), bo szukali uciekiniera, który mógł się schować gdzieś np. pod naszymi stolikami. Nie wiemy co zrobił uciekinier, ale chyba konkretnie nabroił skoro pojawiły się chyba wszystkie oddziały policji – od konnej po drogówkę i trzeba było szukać go z karabinami. Podobnie to nie jest typowa atrakcja, a przynajmniej tak twierdził Józek;)


Ostatnią noc spędziliśmy w Negombo. Tam zatrzymaliśmy się w bardzo ładnym guesthousie prowadzonym przez Malediwczyka. Miał on bardzo wyluzowane podejście do życia. Poważnie podchodził tylko do kwestii noszenia butów w hotelu. Nie wolno. Zostawiamy przed wejściem albo w rączki i do pokoju, jak on nie widzi. Umówiliśmy się na cenę ze śniadaniem, które miało być wcześnie, bo na lotnisku musieliśmy być ok 8. Jak to usłyszał, wyraźnie posmutniał, trochę jakby nie wiedział że istnieje życie przed 9 rano. W końcu Józek uzgodnił w dzikim języku, że dostaniemy śniadanie na wynos, bo jak słusznie zauważył zapewne tradycyjnie rano będziemy spóźnieni. Tylko kilka dni a tak nas dobrze poznał;)

Rano śniadania nie było, Malediwczyka też. Dopiero Józek odnalazł go w którymś w pokoi i ledwo dobudził;) Po drodze na lotnisko Józek uznał, że słabo tak bez śniadania i wyskoczył coś nam kupić. Mogliśmy zjeść w sterylnym busiku :o Nie wiem co to było, ale było smaczne;) A Józek nic nie chciał w zamian, bo twierdził, że on uzgadniał, że będzie pokój ze śniadaniem, więc on stawia.

Na lotnisku Józek odprowadził nas niemal do bramek i pożegnaliśmy się czule. Polecam z całego serca – świetny przewodnik i fajny facet.

Jeszcze coś o wrażeniach kulinarnych (muszę:D).

Na ogół trafialiśmy z jedzeniem średnio (jeśli jest danie z kurczakiem to oznacza w większości przypadków, że będzie to kurczak z całym dobrodziejstwem inwentarza – chrząstki, kości i czasami też wnętrzności gratis), dobrze (curry w każdym wydaniu) lub bardzo dobrze (roti w każdym wydaniu). Dwa razy byliśmy w bufecie. Dobra opcja na raz, żeby popróbować różnych rzeczy, ale to raczej miejsca pod turystów. Tak że raczej woleliśmy uliczne budki, lokalne knajpki i przydrożnych sprzedawców. Nic nam nie zaszkodziło, choć złamaliśmy chyba wszystkie zasady ostrożności. Były driny z lodem, surowizna, podejrzane lokale, mycie zębów wodą z kranu. Nie wiem czego to zasługa, raczej nie naszej wrodzonej odporności, bo mój brzuszek jest z tych delikatniusich. Braliśmy tylko leki osłonowe – zwykłe probiotyki jak przy antybiotykoterapii. Jeśli to to to polecam;)

Nie było deserów szepcących moje imię, nie było nawet takich które na mnie patrzyły. Ale na pewno faworytem wśród roti było roti w wersji z bananem i czekoladą;)

Kuchnia lankijska jest podobno jedną z najpikantniejszych na świecie… Nie zauważyłam. Wiele dań faktycznie było bardzo pikantnych, ale te w wersji łagodniej były „tylko” jak polska wersja pikantnych, a spodziewałam się, że będzie piekło… dwa razy;) Ale najlepsze w tej kuchni jest to, że jedzenie smakuje jak… jedzenie. Jest bardzo mało przetworzone i czuć prawdziwy smak, a nie E621, konserwanty i aromat identyczny z naturalnym.

Image

Image


Bardzo mnie zaciekawili ludzie ze Sri Lanki – głównie Syngalesi i Tamilowie (Tygrysy Tamilskie), ich konflikt, podejście do siebie nawzajem i stosunki – delikatnie rzecz ujmując – chłodne. Józek jako Syngales z dumą mówił, że nie zna ani jednego słowa po tamilsku. Choć ostatnio mnie zaskoczył… Niedługo po naszym wyjeździe na Sri Lance przeszła lawina błotna (http://www.reuters.com/article/2014/10/ ... GC20141029 ). Zmiotła z powierzchni całą wieś. Pisałam o tym z Józkiem, stwierdził w pewnym momencie, że zginęli głównie Tamilowie… „ale to nadal ludzie”. Urzekła mnie ta jedność ponad podziałami;)



Mam bardzo dobre wspomnienia ze Sri Lanki i na pewno chciałabym tam wrócić. Najlepiej do Józka. Józek za 2 lata ma mieć już wykończony dom, żonę i dziecko w drodze (choć kandydatki na żonę jeszcze nie ma, ale grunt to dobry plan). Poza tym, mamy jeszcze sporo Sri Lanki do zwiedzenia, a póki co czujemy się zachęceni. Miłości może z tego nie będzie (w serduszku mam tylko Warszawę – mój pierwszy dom i NYC – mój drogi dom, no i czekoladę oczywiście), ale nawet trochę tęsknię.



CDN

W kolejnym odcinku Dubaj i niestety Abu Dabi;)

Edit: Widzę teraz, że się zdjęcia rozmiarowo rozjechały...:/ Czyli jak widać zdjęć nie ogarniam w każdym aspekcie;)


Ostatnio edytowany przez juliaka 15 Kwi 2015 00:51, edytowano w sumie 2 razy
Góra
 Profil Relacje PM off
6 ludzi lubi ten post.
 
      
#11 PostWysłany: 27 Lis 2014 15:47 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 15 Paź 2014
Posty: 1058
srebrny
Świetna relacja, super się czyta i .. wspomina :) rok temu bylismy na prawie identycznej wyprawie po Sri Lance, z tym, że objazdówka była w odwrotną stronę :D od Mirissy po Kandy :)
Też mieliśmy swojego Józka :D Nawet podobny do Waszego :D Chociaż oni wszyscy podobni ;) Jedyny minus tych lankijskich przewodników - chociaż ich angielski jest na dobrym poziomie,to akcent sprawia,że czasem cięzko ich zrozumieć ;)
A i super podsumowanie dotyczące przepisów drogowych panujących na lankijskich drogach :D Przejażdzka tam to istny rajd, nasz Józek jak zobaczył,ze przy każdym jego wyprzedzaniu na trzeciego/czwartego robimy wielkie oczy troche przystopował ;) Nam jako najdziwniejszy zwierzak przy drodze zdarzył się jeżozwierz :shock:

Czekam na cd.. :)

Ja też mam w planach wrócić na Sri Lanke, naprawdę jest piękna :)
_________________
Moje relacje:
Włochy - Liguria / Indonezja / Malmo+Kopenhaga / Dublin / Sri Lanka+Malediwy / Maroko / Amsterdam / Kaukaz / Wyspy Owcze
i: https://www.instagram.com/ola.javv/
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#12 PostWysłany: 28 Lis 2014 10:23 

Rejestracja: 27 Sie 2014
Posty: 19
Super relacja :) podrzuciłabyś namiar na tego Józka?
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#13 PostWysłany: 28 Lis 2014 11:59 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Lip 2010
Posty: 425
niebieski
Jasne!
buddhikagomis@gmail.com
+94 777 194 751

Jakby co wspomnij, że masz namiar ode mnie:)

A co angielskiego... Józek piszę dziwnie, IMO to taka lankijska wersja angielskiego;) Ale porozumiewa się bardzo dobrze, nie mieliśmy problemu, żeby go zrozumieć.
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#14 PostWysłany: 28 Lis 2014 12:07 

Rejestracja: 27 Sie 2014
Posty: 19
Ok, dzięki, napisałam :) zobaczymy co odpowie, bo moja oferta może być mało konkurencyjna :P chcemy go wynająć tylko na jeden dzień z Ella do Mirissa, tak żeby jeszcze pomiędzy zaliczyć safari w udawalawe. Jak nie to poszukamy kogoś na miejscu.
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#15 PostWysłany: 28 Lis 2014 12:47 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Lip 2010
Posty: 425
niebieski
Na jeden dzień to może być ciężko, szczególnie na takiej trasie (Józek mieszka niedaleko Negombo). Chyba, że udałoby się zgrać z jakąś grupą i moglibyście zabrać się razem. A jak nie to raczej lepiej szukać na miejscu. Z Ella do Mirissy jest spory kawałek, nie pamiętam ile nam to zajęło, ale jak google pokazuje 3 godz to pewnie było w praktyce z 5 godzin;)
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#16 PostWysłany: 01 Gru 2014 10:21 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 12 Wrz 2013
Posty: 496
Loty: 35
Kilometry: 111 384
niebieski
a jak wrażenia po sierocińcu dla sloni? nic nie wspominasz a jestem ciekawa. Jaki był koszt Józka? bardzo podoba mis ię Twoja relacja, naprawdę zachęca do odwiedzenia Sri Lanki;) może jakaś googlemapa z trasy poglądowa?
_________________
Image
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#17 PostWysłany: 01 Gru 2014 10:44 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Lip 2010
Posty: 425
niebieski
Dzięki!

Napisałam o sierocińcu dla słoni. Najpierw moje obawy, a kawałek dalej wrażenia.

Mapkę wstawię poźniej z kompa:)
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#18 PostWysłany: 01 Gru 2014 13:37 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 12 Wrz 2013
Posty: 496
Loty: 35
Kilometry: 111 384
niebieski
moje niedopatrzenie ze słoniami, czytam Twoją relację w pracy kitrając się ;) a jak wyszedł Józek kosztowo?
pozdrawiam;)
_________________
Image
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#19 PostWysłany: 01 Gru 2014 14:25 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Lip 2010
Posty: 425
niebieski
Koszt Józka w naszym przypadku do podziału na 4 osoby to 75 usd/dzień, w tym wszystko czyli paliwo, parkingi, ubezpieczenie, jego noclegi i wyżywienie itd.
Cena zależy od terminu (sezonu), trasy, długości najmu.

Poniżej mapki poglądowe. Tylko wydaje mi się, że byliśmy jeszcze w Kosgodzie i dopiero odbiliśmy na autostradę na Kolombo. Zrobiliśmy w rzeczywistości ok. 900 km.

Załączniki:
sl02.jpg
sl02.jpg [ 78.88 KiB | Obejrzany 8366 razy ]
sl01.jpg
sl01.jpg [ 187.25 KiB | Obejrzany 8366 razy ]
Góra
 Profil Relacje PM off
olir1987 lubi ten post.
 
      
#20 PostWysłany: 01 Gru 2014 14:35 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 12 Wrz 2013
Posty: 496
Loty: 35
Kilometry: 111 384
niebieski
mapka mocno ułatwia ogarnięcie terenu i dziękuję;)
_________________
Image
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
Wyświetl posty z poprzednich:  Sortuj według  
Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 28 posty(ów) ]  Idź do strony 1, 2  Następna

Wszystkie czasy w strefie UTC + 1 godzina (czas letni)


Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 1 gość


Nie możesz zakładać nowych tematów na tym forum
Nie możesz odpowiadać w tematach na tym forum
Nie możesz edytować swoich postów na tym forum
Nie możesz usuwać swoich postów na tym forum
Nie możesz dodawać załączników na tym forum

Przeszukaj temat:
  
phpBB® Forum Software © phpBB Group