Akceptuję i chcę ukryć komunikat Fly4free.pl korzysta z technologii, takich jak pliki cookies, do zbierania i przetwarzania danych osobowych w celu automatycznego personalizowania treści i reklam oraz analizowania ruchu na stronie. Technologię tę wykorzystują również nasi partnerzy. Szczegółowe informacje dotyczące plików cookies oraz zasad przetwarzania danych osobowych znajdują się w Polityce prywatności. Zapoznaj się z tymi informacjami przed korzystaniem z Fly4free.pl. Jeżeli nie wyrażasz zgody, aby pliki cookies były zapisywane na Twoim komputerze, powinieneś zmienić ustawienia swojej przeglądarki internetowej.



Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 12 posty(ów) ] 
Autor Wiadomość
#1 PostWysłany: 24 Cze 2023 20:24 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 27 Maj 2016
Posty: 100
Loty: 34
Kilometry: 62 469
niebieski
Część pierwsza:

Najlepszy sposób na planowanie wyjazdów? Kupno 6 biletów lotniczych na 2 tygodnie przed wylotem, bez zaakceptowanego urlopu w pracy, następnego dnia rano zastanawianie się, no okej, ale co dalej? Wizy? Szczepienia? Loty wewnętrzne? Urlop? Jest to zdecydowanie najszybszy sposób na zorganizowanie 3.5 tygodniowego wyjazdu. Sprawdzone, działa! W ten oto sposób w trakcie 2 tygodni wszelkie niezbędne sprawy/plany/wycieczki zostały błyskawicznie zorganizowane i załatwione, a 15 marca bez większych stresów stawiliśmy się na lotnisku w Katowicach.
Zanim rozpocznie się właściwa relacja, przedstawię plan wyjazdu:
Katowice – Abu Zabi – Koczin – Kuala Lumpur – Phuket – Chiang Mai – Siem Reap – Phnom Penh – Ho Chi Minh – Hanoi – Bangkok – Malediwy – Dubaj – Kraków
Tak właśnie wszystko zostało zaplanowane, 11 lotów w 23 dni, każdy dzień wypchany do granic możliwości (albo i ponad te granice) i nasza trójka, która postanowiła zmęczyć się na urlopie. (Była nas trójka przez dwa tygodnie wspólnego podróżowania, ponieważ nasz kolega dotarł do Azji już wcześniej i został dłużej więc nie wszystko zwiedzaliśmy wspólnie).
Pierwszy lot odbywał się z Katowic, do których postanowiliśmy dotrzeć HOPEREM. Czyli busikiem, który przyjeżdża pod wskazany adres i pod kolejny adres odwozi klientów. Była to tragiczna decyzja, za 50zł od osoby jechaliśmy z Krakowa do Pyrzowic, prawie 3 godziny! Nie dość, że drogo to jeszcze długo i niewygodnie.
Kupując loty, i szukając oczywiście tych tanich, rzuciło nam się w oczy, że sporo takowych można kupić, lecąc przez Indie, tym sposobem mieliśmy okazję do spędzenia 12 godzin w mieście Koczin. Nie ukrywam nigdy w życiu o nim wcześniej nie słyszałem, internet też jakby za wiele o nim nie wiedział, tym bardziej byliśmy ciekawi jak będą wyglądały Indie poza głównym szlakiem. Po krótkiej przesiadce w Abu Zabi,
Image
wczesnym rankiem lądujemy w Koczin
Image
uderza nas ciepło oraz wysoka wilgotność powietrza. Na granicy delikatny problem ponieważ podczas wyrabiania wizy do Indii trochę nakłamaliśmy m.in. z osobą kontaktową w Indiach i rezerwacją hotelową, dodatkowo strażnicy byli podejrzliwi co do tego, że przyjeżdżamy tutaj rano a wylatujemy w nocy, posiadając wizę miesięczną. Rezerwacja hotelowa przykuła uwagę straży granicznej najbardziej i koniecznie chcieli oni ją zobaczyć (chcieli zobaczyć coś co nie istniało), po dłuższej chwili, przyznaniu się do winy i konsultacji z innym strażnikiem, zostaliśmy puszczeni, ale nie ukrywam, w tamtym momencie myśleliśmy, że już przejście pierwszej z wielu zaplanowanych przeszkód, zakończy się niepowodzeniem.
Jako, że lotnisko jest dość daleko od miasta, znalazłem w internecie informację, że funkcjonuje tam coś takiego jak prepaid taxi, i faktycznie istnieje to i działa sprawnie (można nawet płacić kartą), jednak będąc obcokrajowcem jest się niemiłosiernie naciąganym. Istnieje cała rozpiska z cenami za konkretne samochody i jeden mnożnik kilometrowy, więc cenę jest stosunkowo łatwo obliczyć, niestety jako obcokrajowcy, dostajemy z automatu, bez żadnego ostrzeżenia, samochód premium (tego akurat nie ma na rozpisce) z najdroższą opłatą, przez co przejazd z lotniska do centrum miasta kosztuje nas blisko 1600 rupii (prawie 80zł!). W tamtym momencie nie przyszło nam do głowy, że ktoś może chcieć nas oszukać w takim, wydawało by się bezpiecznym i dobrze zorganizowanym miejscu, no ale byliśmy naiwni i zmęczeni po nieprzespanej nocy, więc nam wybaczam i rozumiem.
Jadąc sobie naszą Toyotą premium (najzwyklejszy SUV) chłoniemy pierwsze widoki. Wszędobylskie skutery, tuktuki, huk, ogromna dynamika i zmienność wszystkiego, siedząc w klimatyzowanym samochodzie wygląda interesująco i zachęcająco, jak się potem okazało, tylko zza szyby można pokusić się o takie stwierdzenie.
Image\
Image
Image
Po dotarciu do samego centrum Koczin, dosłownie po 10 sekundach zostajemy zapakowani w tuktuka, który ma nam pokazać historyczną część miasta i co ciekawsze atrakcje. Dla nas w tamtym momencie najważniejszy był kantor oraz śniadanioobiad, więc po krótkich negocjacjach, ustaleniu dokładnych szczegółów, za 12,5zł za osobę, przez najbliższe 4 godziny jeździmy w kółko.
Image
Po wymianie 20$ na osobę, nasz kierowca zawiózł nas do lokalnej restauracji, a raczej jadłodajni. Na początku delikatnie wystraszeni i niezbyt zdecydowani, postanawiamy mimo wszystko wejść i zjeść, bo głód dawał się bardzo we znaki. Zamówiliśmy 2 dania główne, 2 talerze z chlebkami, ryżem i smażonym pierogiem z warzywami w środku, oraz dwa napoje gazowane. Zdecydowanie nie chcieliśmy korzystać z metalowych kubków, które stały na środku stolika, a myte były w wiadrze, ponadto woda do picia była nalewana z dzbanka przez obsługę, więc nie chcąc się rozchorować, wypiliśmy 7up.
Image
Image
Klimat baaaardzo lokalny, jednak już po 5 minutach nie czuliśmy się obco, i zajadaliśmy się rękami naszymi daniami. Były bardzo smaczne, ale również bardzo ostre, mimo że prosiliśmy o jedzenie „no spicy”. Za 2 osoby zapłaciliśmy ok. 15.5 zł.
Image
Cali ubrudzeni udaliśmy się do tuktuka w dalszą podróż. Odwiedziliśmy: Bazylikę Santa Cruz
Image
publiczną pralnię Dhobi Khana
Image
Image
Image
jeden z najstarszych kościołów katolickich w Indiach, tzn. Kościół św. Franciszka
Image
Cmentarz Holenderski oraz chińskie sieci rybackie.
Image
W międzyczasie mamy okazję zerknąć na lokalny mecz baseballa, odwiedzić muzeum Kerali, kupić bardzo fajne koszule, które po dłuższej chwili targowania udało się kupić za 50% wyjściowej ceny, wysłać pocztówki do Polski, wypić wodę z kokosa oraz znaleźć miejsce (Bar XL), w którym można dostać piwo (okazało się to bardzo trudne w Kerali). Sam trunek niezbyt dobry (Kingfisher), ale przy upale 40 stopni spełnił swoje zadanie, szkoda tylko, że butelka 650ml kosztowała aż 11zł, co w porównaniu do niecałych 16zł za obiad dla dwóch osób, nie zachęciło do dłuższego pobytu.
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Popijając piwko i odpoczywając po 4 godzinnej wycieczce po mieście, oraz oczywiście mając w pamięci nieprzespaną noc, powoli staramy się zorganizować powrót na lotnisko. Niestety, według kelnera dokładnie W TYM MOMENCIE, do Koczin przyjechał premier Indii, i aby dostać się na lotnisko, trzeba wyjechać 4 godziny przed wylotem, a koszt takiej operacji jest wyższy niż dojazd do miasta w godzinach porannych. Historia nas zdecydowanie nie przekonała i postanowiliśmy na własną rękę poszukać taksówki/tuktuka lub transportu mieszanego. Intuicja nas nie zawiodła, podczas podróży tuktukiem i krótkiej rozmowie z kierowcą, dowiadujemy się, że zamiast wydawać 1700 (85zł) rupii na taksówkę, lepiej udać się promem z Portu Koczin, na drugą stronę do Ernakulam, skąd można podjechać metrem na autobus jadący na lotnisko. Całość, z przerwą na piwo oraz na obiad w „wyższej klasy restauracji”, gdzie zapłaciliśmy 15zł za osobę, a skutki tego jedzenia były ze mną jeszcze na długo, zajęła około 2.5h. Koszt? Jedynie 200 rupii. Zważając na różnice w kosztach, oraz na to, że mogliśmy zwiedzić dalsze rejony miasta, byliśmy usatysfakcjonowani z naszego transportu.
Image
Image
Image
Image
Image
Na lotnisku po wielu godzinach (w sumie to już dniach) w końcu się ogarniamy, zmieniamy ubrania, opłukujemy i posilamy indyjskim burger kingiem (proszę nie brać burgera garam masala, nie da się tego zjeść). Lot odbywa się bez problemów, do czasu gdy nagle budzi nas zamieszanie na pokładzie, którego przyczyną był człowiek leżący na ziemi między fotelami. Obsługa ratowała pasażera, wzywali przez głośniki lekarza, i po około godzinie udało się nieszczęśnika położyć na fotelach. Po lądowaniu od razu zjawili się sanitariusze, i zabrali pacjenta na wózku inwalidzkim. Po szybkiej odprawie paszportowej i odebraniu wizy, udajemy się na autobus, który zawiezie nas do miasta na przystanek KL Sentral, przejazd pomimo sporej odległości od centrum (44km) jechał niewiele ponad godzinę, koszt to kilkanaście Ringittów, znacznie taniej niż pociąg czy taksówka.
Po dotarciu do centrum, zastał nas ogromny upał, blisko 40 stopni. Niestety nasz hostel pozwalał na zameldowanie dopiero od godziny 14, więc musieliśmy przez parę najcieplejszych godzin powłóczyć się po mieście. (Hostel KL Skyline całkiem przyjemny, za 25zł/noc nie można do niczego się przyczepić, tym bardziej, że na dachu znajduje się przyjemny basen z widokiem na całe Kuala Lumpur)
Nasze zwiedzanie rozpoczęliśmy od China Town
Image
Image
skąd przeszliśmy na Plac Niepodległości (Merdeka Square)
Image
Image
Image
mijając po drodze Meczet Jamek.
Image
Pierwsze wrażenia okazały się bardzo dobre, zupełnie odmienne od tych z Koczin. Wszystko wydawało się zadbane, czyste i nie najgorzej zorganizowane, po zrobieniu paru zdjęć i krótkim spacerze wokół placu, postanowiliśmy usiąść w cieniu i odpocząć.
Image
Image
Image
Niestety około południa siły całkowicie zaczęły nas opuszczać, a w szczególności mnie. Wzmagał się ból całego podbrzusza i powoli nie miałem siły już nawet iść, więc po szybkiej wizycie w galerii handlowej udaliśmy się do hostelu.
Image
Image
Ze zmęczenia od razu przespaliśmy około 3 godzin, a po pobudce zaczęło się najgorsze. Prawdopodobnie po ostatnim posiłku w Indiach, zaszkodziło mi egg rice, ponieważ zostało ono zwrócone, równocześnie zaczęła się mocna biegunka oraz zimne poty. Samopoczucie było bardzo złe, nie miałem siły nawet wziąć telefonu do ręki, więc resztę popołudnia spędziłem to w łazience to śpiąc. Budząc się pod wieczór i widząc, że leki z Polski nie działają, ledwo idąc udałem się do apteki, gdzie przepisano mi dwa specyfiki (instrukcja jak je stosować została naklejona na opakowanie). Całe szczęście były one całkiem skuteczne jeśli chodzi o wymioty i ból, bo jeśli chodzi o biegunkę to ich skuteczność była wątpliwa. Resztę dnia spędziłem w łóżku, pijąc elektrolity i próbując nie myśleć o jedzeniu, na którego wspomnienie było mi niedobrze oraz kursując do łazienki.
Plan na nowy dzień był prosty (plan układany w niewiedzy, że faktycznie kogoś z nas może dopaść zatrucie): basen na dachu, Petronas Towers, Batu Caves oraz street food. Rozpoczęliśmy, a raczej kolega rozpoczął od malajskiego śniadania w kawiarni w budynku hostelu. Ja natomiast piłem gorzką herbatę oraz spróbowałem pierwszego posiłku od prawie 24 godzin, tzn. sucharków.
Image
Widząc, że po wzięciu leków jest stosunkowo dobrze z moim stanem zdrowia (nie licząc utrzymujących się problemów żołądkowych oraz niemożności jedzenia) udaliśmy się na basen, na który otrzymaliśmy papierek pozwalający na godzinny pobyt. Był to dobry pomysł ponieważ chłodna woda w takim skwarze działała kojąco, a widoki były przepiękne.
Image
Niestety na tym dobre informacje się skończyły, po takim wysiłku jak zejście na śniadanie i wyjazd na basen na dach, potrzebowałem ponad godziny snu i odpoczynku, przed dalszą eksploracją.
Po regeneracji udaliśmy się pociągiem ze stacji Putra na stację Batu Caves, komunikacja perfekcyjna, dojazd praktycznie pod samą bramę do świątyni. Pod bramę świątyni gdzie popełniamy chyba największe głupstwo podczas całego wyjazdu, a może i w historii jakichkolwiek wyjazdów.
Stojąc sobie pod bramą podjechał do nas czarny samochód, w którym za kierownicą siedziała kobieta oraz obok mężczyzna, zaczęli nas wypytywać o jakąś restaurację do polecenia w okolicy, a my jako turyści nie mieliśmy pojęcia o żadnej. Wtedy mężczyzna wyszedł z samochodu i zagadał do nas skąd jesteśmy i czy mamy przy sobie euro żeby mógł je sobie zobaczyć, bo on kiedyś był w Holandii i chciałby obejrzeć ich pieniądze. Ja w tym czasie zostałem zajęty przez kierowcę i stałem tyłem do całej sytuacji. Dziwne, że nie zapaliła się nam wtedy żadna czerwona lampka, ja stojąc tyłem rozmawiałem z kobietą, natomiast kolega pokazał mężczyźnie 5 euro, ważne było to, że w przegródce portfela miał kilkaset dolarów. Po krótkiej rozmowie, miłym pożegnaniu i paru zrobionych krokach, kolega sprawdził portfel, w którym brakowało 80 dolarów, a 5 euro nadal było na swoim miejscu jak gdyby nigdy nic. W tamtym momencie, ja z zatruciem pokarmowym nie mogąc jeść, kolega z ukradzionymi dolarami, mieliśmy już szczerze dość wszystkiego, a ostatnią rzeczą, o której marzyliśmy, było zwiedzanie w 40 stopniowym upale.
Mimo wszystko zwiedziliśmy świątynię Batu, która faktycznie zrobiła na nas dobre wrażenie, do tego wszędobylskie małpki oraz koguty, więc klimat był ciekawy. Więcej odczuć na temat tej atrakcji nie mam, zbytnio byliśmy zaaferowani kradzieżą i zmęczeni chorobą, żeby się delektować jakoś bardziej.
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Kolejną aktywnością miały być Petronas Towers, jednakże mój stan był coraz gorszy, więc znów poszliśmy na drzemkę do hostelu. Wieczorem udaliśmy się spacerem przez Chow Kit Road Market pod Petronas. Pierwszy posiłek po prawie 36 godzinach bez jedzenia, spożyłem w świetnej knajpce Laksa Kg Baru, gdzie zdecydowałem się na zupę z polecenia właściciela. Oczywiście nie jadłem mięsa ani makaronu, to zostawiłem koledze, ale stwierdziłem, że taki bulion może mi pomóc na żołądek i na rozruszanie brzucha.
Image
Image
Image
Image
Jedzenie było świetne, każda z pozycji kosztowała niecałe 10zł, problem był tylko taki, że za bardzo zupa rozruszała mój brzuch i stworzył się problem, ponieważ w okolicy nie było toalety. Problem udało się rozwiązać korzystając z „toalety” w przypadkowym sklepie/restauracyjce. Wszystko skończyło się dobrze, każdy był zadowolony z jedzenia, więc udaliśmy się pod Petronas Towers. Pamiętam jak kilkanaście lat temu wraz z dziadkiem oglądałem program megakonstrukcje na Discovery, i wtedy nigdy bym nie pomyślał, że kiedykolwiek stanę pod tą budowlą. Jak się okazało, źle myślałem, bo właśnie pod nią stałem. Wieże są piękne, okolica bardzo zadbana, można by powiedzieć reprezentacyjna, trochę taki Malezyjski Manhattan, bardzo nam się podobało.
Image
Image
Zmęczeni, trochę poirytowani ale i zadowoleni, udaliśmy się do hostelu ponieważ wcześnie rano, bodajże o 7.20, mieliśmy lot na Phuket. W planie mieliśmy udać się na lotnisko w ten sam sposób, w który przyjechaliśmy, niestety nie udało się to. Po pierwsze zaspaliśmy, po drugie pociąg na KL Sentral jeździł od 5 rano, a po trzecie nie mieliśmy ani pieniędzy ani internetu. Lekko zaniepokojeni (byliśmy ponad 50 kilometrów od lotniska), nie mając czasu, postanowiliśmy trochę pospacerować by znaleźć internet. Udało się na parkingu hotelowym (całe szczęście miałem pobraną wcześniej aplikację Grab), gdzie po podpięciu karty zamówiliśmy taksówkę za ok. 60zł bezpośrednio na lotnisko. Koniec końców zameldowaliśmy się na terminalu ok. 1.5h przed lotem, więc zdążyliśmy ze wszystkim bez problemu. Dzięki zamieszaniu, branym malajskim lekom, chwilę przed startem, zjadłem delikatne śniadanie, które o dziwo, przyjęło się całkowicie, więc lot na Phuket był całkowicie bez historii. Około 9 meldujemy się na wsypie.
Góra
 Profil Relacje PM off
26 ludzi lubi ten post.
4 ludzi uważa post za pomocny.
 
      
Święta lub sylwester na Wyspach Kanaryjskich! Czarterowe loty z Polski już od 499 PLN Święta lub sylwester na Wyspach Kanaryjskich! Czarterowe loty z Polski już od 499 PLN
Kalendarz adwentowy PLL LOT: loty do Rumunii z Polski od 419 PLN Kalendarz adwentowy PLL LOT: loty do Rumunii z Polski od 419 PLN
#2 PostWysłany: 11 Lip 2023 20:09 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 27 Maj 2016
Posty: 100
Loty: 34
Kilometry: 62 469
niebieski
Część druga:

Około 9 meldujemy się na lotnisku w Phuket, odprawa paszportowa dłuższa niż zakładaliśmy, a co nas najbardziej zaskoczyło? Rosjanie i język rosyjski. Nawet napisy, które zwykle są w języku lokalnym i angielskim, tutaj były również po rosyjsku. Chcąc jak najszybciej uciec z tego kociołka, wyszliśmy z terminala, gdzie popytaliśmy jaki jest koszt taksówki do Phuket City. Cena, znana z internetu ok. 700-800 Bahtów, więc wyszliśmy przed lotnisko w poszukiwaniu tańszej okazji. Intuicja nas nie zawiodła i po przejściu może 500 metrów, znajdujemy transport za ok.500 Bahtów, w drodze dowiadujemy się od taksówkarza, że Phuket to „Russian City” i czy my aby tez nie jesteśmy Rosjanami (tak się składa, że nie). Po krótkiej pogawędce, zostaliśmy podwiezieni do kantoru oraz pod nasz hotel: The Topaz Residence (pokój 2 osobowy z balkonem, na 2 noce za 167zł).
Była ledwie 10 rano, a my już zdążyliśmy dotrzeć na recepcję hotelu, który pozwalał na zameldowanie od godziny 14. Co więc zrobiliśmy aby się nie nudzić i trochę odpocząć? Oczywiście zostawiliśmy plecaki na recepcji oraz wypożyczyliśmy dwa skutery aby zjeździć wyspę w największy upał. Wiedziałem, że normalna cena za skuter to ok. 200-250 Bahtów (25-35zł) za dzień, a dobra to 150 Bahtów (ok. 20zł), więc gdy na recepcji poinformowano nas, że za dwa skutery liczą sobie 600 Bahtów, w pierwszej chwili chciałem odmówić, jednak potem dotarło do mnie, że i tak chcemy pojeździć na skuterach, że i tak nie mamy co robić oraz, że i tak parę złotych nas nie zbawi, a tempo musi być zachowane, prawda? Po 20 minutach oraz krótkim instruktażu jazdy, wyruszamy lewym pasem przed siebie.
Image
Image
Image
Pierwszy przystanek został zaplanowany, w oddalonej od hotelu o około 8km, świątyni Wat Chalong, naszej pierwszej świątyni w Tajlandii. Wstęp jest darmowy, więc zostawiamy skutery i udajemy się na krótki spacer. W międzyczasie nawadniamy się zimnym kokosem i planujemy trasę do Big Buddy.
Image
Image
Image
Image
Image
W drodze, głodni jak wilki (ostatni posiłek był jedzony rano w Kuala Lumpur) udajemy się do pierwszego lepszego miejsca przy plaży żeby zjeść obiad z ładnym widoczkiem oraz aby złapać internet, potrzebny do skontaktowania się z kumplem, który już jest na Phuket. Traf padł na restaurację The Klong Beach Restaurant and Bar. Jedzenie smaczne, porcje małe, a ceny jak na Tajlandię wysokie, bo przykładowo zupa Tom Yum ok.25zł. Na plus piękny widok, możliwość podładowania telefonu oraz darmowy internet. Myślę, że jeśli ktoś jest w okolicy, to można odwiedzić, nie jest to lokalna knajpka ale widok wynagradza wyższą cenę.
Image
Trasa pod ogromny pomnik wiedzie ciekawymi, malowniczymi wzgórzami oraz krętymi drogami pośrodku niesamowicie głośnej dżungli, ruch jest tam znacznie mniejszy, a nasze umiejętności, które wzrosły, po przejażdżce głównymi arteriami do Wat Chalong, pozwalają nam delektować się jazdą i widokami.
Image
Po około 25 minutach, parkujemy skutery na darmowym parkingu i udajemy się na krótkie zwiedzanie. Podczas jazdy nie odczuwaliśmy aż tak upału, na termometrach było grubo ponad 30 stopni a słońce świeciło swoją pełną mocą ponieważ był środek dnia. Spragnieni, przypaleni na nogach, rękach oraz twarzach, szybko kupujemy coś do picia i robimy obchód. Spod Buddy rozpościera się piękny widok w stronę plaży Kata Beach oraz wyspy Ko Pu. Sam pomnik? Jak można wyczytać w internecie, 45 metrów, konstrukcja żelbetowa, pokryta marmurem, ale kogo to obchodzi. Jest to na pewno ciekawa budowla, warto ją odwiedzić, ale czy zachwyca? Śmiem wątpić, dookoła stragany, sporo turystów i ciągłe gwizdki panów parkingowych, nie pomagają w przyjemnym zwiedzaniu. Zdecydowanie wygrywają widoki na wyspę oraz droga dojazdowa, te dwie rzeczy zdecydowanie mogą zachęcić do odwiedzenia tego miejsca.
Image
Image
Image
Image
Zmęczeni intensywnym porankiem i nieprzespaną nocą, postanawiamy odwiedzić jeszcze dwa miejsca. Pierwsze z nich to plaża Yanui Beach, gdzie po około 30 minutach docieramy. Zatrzymujemy się tam na 15 minut aby odpocząć w cieniu i napić się wody z zimnego kokosa, widoki piękne, ludzi niewiele, przy plaży małe stoisko z przekąskami i kokosami (Cena 5-7zł). Bardzo nam się tam podobało, ale zmęczenie kumuluje się, a opalenizna zdobyta podczas jeżdżenia skuterem w środku dnia, nie pomaga w zachowaniu wysokich morale.
Image
Image
Ostatni punkt na mapie to Karon View Point. Szczerze nie wiem po co tam pojechaliśmy, widok z Buddy 10x lepszy, ale skoro już to zrobiliśmy to lepiej nauczyć się na naszym błędzie i miejsce to, po prostu ominąć. Zdecydowanie lepiej pojechać sobie na Yanui Beach odpocząć i pooglądać ładniejsze krajobrazy niż z tego „punktu” widokowego.
Image
Spaleni od mocnego słońca, wymordowani jak po pracy w kamieniołomie, o dziwo w ogóle niegłodni, mimo że prawie nic nie jedliśmy, tankujemy po drodze i wracamy do hotelu, gdzie zostawiamy skutery i idziemy odpoczywać. Kąpiel, leżakowanie i zimne piwo to dokładnie to czego potrzebowaliśmy. Wieczorem przychodzi do nas kumpel, z którym spędzimy kolejne 2 tygodnie, i zabiera nas na obchód po Phuket City. Wieczorem w centrum, miasto jest NIEPRAWDOPODOBNIE zatłoczone, nie da się nawet przystanąć na chwilkę bo tłum naciera i po prostu trzeba iść dalej. Siadamy w pierwszej lepszej knajpie, trochę dalej od nocnego marketu, na pad thaia i piwo (byliśmy bardzo zaskoczeni, że piwo w Tajlandii jest drogie).
Image
Po szybkiej kolacji uciekamy spać ponieważ cały następny dzień mamy zaplanowany na wycieczkę łódką na okoliczne wyspy.
Wycieczka z firmy One Asia Corporation, po okolicznych wyspach, wraz z transportem, snorkelingiem, obiadem oraz owocami i napojami na pokładzie łódki kosztowała, jeśli dobrze pamiętam, ok 50$. Nasza trójka około 8 rano została odebrana spod hotelu i zawieziona do portu, w którym cała zabawa miała początek. Po krótkim przemówieniu przewodników wycieczek, zostajemy podzieleni na łódki oraz na teamy, których nazwy to kolory otrzymanych opasek. Po wejściu na pokład kierujemy swoje kroki na przód (nie wiedząc czemu, tak właściwie) przez co cały dzień siedzimy na otwartej przestrzeni narażeni kolejny dzień na zabójcze działanie słońca (Powiedzieć, że nas na skuterach spaliło, to powiedzieć nic).
Image
Image
Po około godzinie podskoków oraz kojącego wiatru meldujemy się w Zatoce Maya, aby przespacerować się, chyba najsłynniejszą, plażą w Tajlandii, czyli Maya Beach. Powoli dopływając do portu, odkrywamy (cóż to było za zaskoczenie, prawda?), że cały czas słońce WALI w nas pełną mocą, a my sobie siedzieliśmy godzinę jak gdyby nigdy nic. Po dotarciu do przystani, przytłoczeni ilością ludzi, łódek oraz motorówek, wątpimy całkowicie w Tajlandię (albo tylko ja? Chociaż chyba każdy czuł się mocno nieswojo oraz zdziwiony). Ilość ludzi i tłok jest nieprawdopodobny, jak na dworcu w Krakowie w piątek lub niedzielę. Po opuszczeniu naszej łodzi stajemy gęsiego wraz z setkami, jeśli nie tysiącami, innych osób i powolutku, przeskakując z nogi na nogę, kierujemy się w stronę Maya Beach.
Image
Image
Zdecydowanie jest to ładne miejsce, jedno z ładniejszych jakie widziałem jeśli chodzi o krajobraz, w którym jest woda. Widać niestety, że turyści musieli tutaj nabroić ponieważ nie wolno wchodzić do wody, na skały oraz są znaki zakaz palenia…
Image
Image
Image
Image
Kolejnym przystankiem jest Laguna Pileh, gdzie część osób robi sobie zdjęcia na dziobie łodzi.
Image
Image
Image
Następnie podziwiając Monkey Beach oraz Jaskinię Wikingów, udajemy się na Ko Phi Phi Don na lunch.
Image
Image
Do wyboru są dania z bufetu, m.in. zielone oraz czerwone curry, kiszone warzywa, kurczak oraz spaghetti, więc każdy znalazł coś dla siebie (były również wersje wegetariańskie).
Image
Image
Image
Przedostatnim przystankiem był snorkeling, który okazał się zbawienny, biorąc pod uwagę skwar panujący na dziobie łodzi. Pierwszy raz brałem w czymś takim udział, i muszę przyznać, że żyjątka, którem miałem pod sobą w wodzie, były niesamowite. W międzyczasie zostaliśmy parę razy poczęstowani świeżymi owocami (w tym naszym ulubionym mango oraz baby ananasami).
Image
Image
Na sam koniec na około godzinę zatrzymaliśmy się na Bamboo Island, gdzie każdy mógł spędzić czas, wedle własnego uznania. My posililiśmy się piwem oraz spacerem po plaży. Również było to bajeczne miejsce, które obok snorkelingu, mogę zaliczyć do TOP 2 tej wycieczki (3 miejsce dla Maya Beach).
Image
Image
Image
Image
W porcie stawiliśmy się ok. 19.30, na wyjściu każdy otrzymał po lodzie Magnum, a następnie odwieziono nas do Hotelu.
Wymordowani, spaleni po 2 dniach w słońcu, głodni i mając z tył głowy, że następnego dnia o 8.30 mamy lot do Chiang Mai, szybko udaliśmy się na kolację. Tym razem padło na lokal o nazwie สยาม กระทะร้อน (adres: 95, Mueang, Phuket 83000, Tajlandia) Skusił nas wygląd gorących talerzy widziany z ulicy oraz kolejka. Stojąc sobie na spokojnie w kolejce, nagle zostaliśmy wepchnięci przed wszystkich, i zaproszeni do złożenia zamówienia (było nam bardzo głupio, ale chyba było już za późno na wycofanie, skoro i tak chcieliśmy tam zjeść). W menu tylko kilka pozycji, a ceny wahały się pomiędzy 70, a 130 Bahtów, przy czym tylko jedno danie przekroczyło barierę 100 Bahtów. Jedzenie świetne, do tego kuchnia na widoku i można przyglądać się jak powstają dania. Same posiłki podane na gorących talerzach, bardzo smaczne, ale również baaardzo ostre, przynajmniej dla mnie. Na plus Coca-Cola 0,5 za nieco ponad 2zł😊 (tak się złożyło, że była na Coca-Colę ochota) Po kolacji udaliśmy się do apteki po preparat na poparzenia słoneczne i do hotelu, ponieważ wczesny lot nie zachęcał do jakichkolwiek działań na mieście.
Image
Image
Image
Co się stało rano? Przez ogromne tempo, zwiększające się z dnia na dzień, przesypiamy budziki i wstajemy 1,5h przed wylotem, będąc 35 kilometrów od lotniska. Nie powiem, jesteśmy lekko wkurzeni oraz przestraszeni, że nie zdążymy, tym bardziej, że mamy się spotkać zaraz przed lotem z 3 kompanem, który spał w innym hotelu. Pytając o transport w recepcji, dostajemy odpowiedź, że taksówka może być za około 20 minut, plus czas przejazdu to ok. 40min. Stwierdzamy, że to zbyt długo i idziemy szukać transportu na ulicę. To był fatalny błąd, ku naszemu zaskoczeniu, Phuket o 7 rano głęboko śpi, a na ulicy nie ma praktycznie żywej duszy, nie mówiąc już o taksówkach. Czas uciekał nieubłaganie, a my szybkim marszem przemieszczaliśmy się z ulicy na ulicę w poszukiwaniu jakiejkolwiek taksówki, w końcu stwierdziliśmy, że wchodzimy do pierwszego lepszego hotelu i przedstawiamy recepcjoniście jak się sprawy mają. Po krótkiej rozmowie, pracownik daje nam porozmawiać z kierowcą, i ustalamy stawkę (niestety 800 Bahtów…), a po 5 minutach samochód zjawia się po nas. Okazuje się, że za 800 Bahtów wynajęliśmy całego busa 9 osobowego, więc gdyby nie to, że jedziemy we dwójkę, to cena byłaby bardzo rozsądna. Taksówkarz wiedział, że baaaardzo nam się śpieszy i po niecałych 30 minutach meldujemy się na terminalu, mając całe 40 minut do odlotu.

Tutaj małe wtrącenie: bilety lotnicze dla naszej trójki miałem ja, przy czym wysłałem screeny na grupie, żeby każdy w razie wypadku miał swój bilet, gdyby coś poszło nie tak.

Po wyjściu z taksówki wchodząc na terminal, mijamy trzeciego z naszej grupy, który bardzo zdenerwowany właśnie wychodził zapalić i już miał kupować bilet wieczorny do Chiang Mai za blisko 500zł. Okazało się, że screeny nie przechodzą i obsługa kazała mu wrócić z prawdziwym biletem, a jako że my byliśmy spóźnieni blisko godzinę (nie mieliśmy karty SIM), a on nie miał ani biletu, ani kontaktu z nami, był przekonany, że do naszego samolotu już nie wsiądzie. Traf chciał, że spotkaliśmy się w drzwiach i rzutem na taśmę, parę minut przed odlotem stawiamy się pod bramkami.
Lot bez historii, po 2 godzinach meldujemy się na lotnisku. Co pierwsze nas uderza? Niesamowicie ciężko się oddycha, chyba pierwszy raz w życiu byłem w aż tak zanieczyszczonym miejscu. Jako astmatyk, czułem się jakbym wdychał pył, do tego ogromny upał i mamy idealne warunki do zwiedzania. Wynajętym na spółkę z randomami z lotniska busem zostajemy podwiezieni w okolice centrum (umawialiśmy się na podwózkę pod hotel, ale w pewnym momencie samochód stanął i zostaliśmy wyproszeni). Po szybkim posiłku, udajemy się do naszego noclegu (OYO 799 Pudsadee Hotel, gdzie za 3 noce/3 osoby ze śniadaniem płacimy 237zł) Standard w porządku, mamy lodówkę, klimatyzację oraz łazienkę, więc nie ma na co narzekać. Do tego lekkie śniadanie w cenie
Image
więc dla nas jest aż nadto dobrze. Pierwszy dzień w Chiang Mai przeznaczamy na odpoczynek po ciężkim początku podróży oraz na odwiedzeniu paru barów, w tym kawiarni Vigie Sist Cafe, gdzie można dostać duże piwo za jedynie 80 Bahtów (co okazało się ceną atrakcyjną w Chiang Mai). Posiłek zjedliśmy w knajpce o nazwie ราดหน้าหมูนุ่ม (เลขที่ 16 Prapokkloa Rd, Tambon Phra Sing, Mueang Chiang Mai District, Chiang Mai 50200, Tajlandia), ceny świetne, na spokojnie w 10zł można zamknąć się w daniu oraz napoju, do tego wszystko smaczne oraz świeże. Dzień kończymy w nowopoznanym lokalnym barze dal Tajów Yoh (109 Prapokkloa Rd, Tambon Si Phum, Mueang Chiang Mai District, Chiang Mai 50200, Tajlandia), świetne miejsce, można usiąść w środku jak i na zewnątrz, dobra lokalna muzyka, niskie ceny i brak pijanych obcokrajowców, zdecydowanie na plus.
Image
Image
Odpoczynek był zdecydowanie wskazany ponieważ kolejnego dnia rano mamy zaplanowaną lekcje gotowania. Lekcję gotowania kupioną w biurze na ulicy koło naszego pokoju, płacimy za nią niecałe 30$, rezerwując dzień wcześniej. Pierwszy raz od baaardzo dawna, albo i pierwszy raz w świadomym życiu, nie wiedziałem gdzie jestem, i gdzie mnie wywieziono. Najpierw zostaliśmy przetransportowani na lokalny targ (takowych w życiu widzieliśmy miliony), gdzie można było sobie pooglądać, jeśli ktoś nigdy nie był, jak to wygląda, oraz zakupić przyprawy lub coś do picia i jedzenia. My zdecydowaliśmy się, że na drugie śniadanie zjemy mango sticky rice.
Image
Zadowoleni i ciekawi co wydarzy się dalej, wsiadamy do busika i zmierzamy w kierunku „mini farmy”. Już w trakcie drogi doskwiera nam delikatnie, bardzo głośne zachowanie amerykanek, a później dochodzi do tego podejrzanie zachowujący się francuz. Po dotarciu na miejsce dostajemy duże kapelusze, a pani przewodniczko-kucharka opowiada nam o kuchni tajskiej, odwiedzamy ogród, z którego próbujemy różnych roślin wykorzystywanych w daniach pochodzących z Tajlandii i powoli zabieramy się za gotowanie własnych potraw. Pani przewodniczka jest naprawdę miła i pomocna, a na dodatek posługuje się bardzo dobrym angielskim, który w porównaniu do przewodnika na łódce na Phuket, jest niczym poziom C1 a A2.
Image
Image
Image
Image
Całe popołudnie aż do zmierzchu spędzamy w kuchni, gotując pad thaia, sajgonkę, pastę curry, green curry oraz red curry (oczywiście każdy wybierał sobie dania spośród sporej ilości dostępnych, wyżej wymienione wybrałem ja). Wszystkie potrawy wyszły bardzo smaczne, problem, który zauważyliśmy był jedynie taki, że wszystko było przygotowane aż za bardzo. Jak gdyby byliśmy traktowani jako nie do końca samodzielni, nie dało się niczego zepsuć, choćby się człowiek starał. Ma to swoje plusy i minusy (bezwzględnym plusem jest to, że potrawy wychodzą za każdym razem).
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Wieczorem zostajemy odwiezieni pod hotel, a czas spędzamy w knajpie ไชย เรสเตอรอง Chai Restaurant (1 Prapokkloa Rd, พระสิงห์ Mueang Chiang Mai District, Chiang Mai 50200, Tajlandia). Fajne miejsce z muzyką na żywo, niestety bardzo drogie piwo (drogie, ponieważ przed przyjazdem myśleliśmy, że alkohol w Tajlandii będzie za grosze, a (piwo) kosztowało minimum 10zł w barze, w sklepie ok. 6/7zł).
Nowy dzień rozpoczęliśmy od zauważenia, że cała trójka ma biegunkę i kłopoty żołądkowe (kolejny raz…), bierzemy lekarstwa i nie pozwalamy, żeby małe niedogodności pozbawiły nas możliwości eksploracji. Śniadanio-obiad zjedliśmy w tej samej knajpce, w której spożyliśmy kolację, a następnie udaliśmy się do Enjoy Car Rent & Travel (Ratchaphakhinai Motorbike for rent, 84/12, Maung, Chiang Mai 50200, Tajlandia), gdzie za ok. 240 Bahtów od sztuki, wynajęliśmy 3 skutery na cały dzień (multum pojazdów dostępnych od ręki, nie rezerwowaliśmy niczego wcześniej).
Image
Plan na wycieczkę skuterową zakładał:
- Wat Phra That Doi Kham
Image
Image
Image
Image
Image
- Doi Pui View Point
Image
Image
Image
Image
Image
- Huay Tueng Thao Reservoir
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Przy okazji odkryliśmy świetna knajpkę, w środku dżungli, z przepięknym widokiem, smaczną kawą oraz dobrym jedzeniem: Small Cafe (RVQW+FM6, Don Kaeo, Mae Rim District, Chiang Mai 50300, Tajlandia)
Image
Image
Image
Image
Nie licząc paru perturbacji dotyczących trzymania się w grupie (2 osoby jeździły wcześniej skuterami na Phuket i czuły się już jak ryba w wodzie na drodze, a trzecia jechała pierwszy raz, więc została zgubiona przypadkiem dwukrotnie) wszystko do momentu dotarcia do Small Cafe szło idealnie. Wtedy też chcąc dojechać do Huay Tueng Thao Reservoir wjeżdżamy naszymi skuterkami w środek dżungli, gdzie próżno było szukać asfaltu i równej nawierzchni. Za to w nadmiarze otrzymaliśmy góry, pył, dziury i jazdę terenową. Po ponad godzinie jazdy terenowej, paru zwątpieniach w sens tego przedsięwzięcia (problem był taki, że wrócić też nie było za bardzo jak, również nie było zasięgu ani żadnych ludzi w okolicy) docieramy do asfaltu i do drogi prowadzącej do jeziorka, myślę, że w tamtym momencie byliśmy najszczęśliwszymi ludźmi w całej okolicy.
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Po dotarciu nad wodę, udaliśmy się do jednej z chatek nad powierzchnią zbiornika i próbowaliśmy zamówić Coca-Colę (jak wiadomo jesteśmy fanami), wodę (też lubimy wypić) oraz coś do jedzenia. Ku naszemu zaskoczeniu zamawiając kurczaka z orzechami, otrzymaliśmy do jedzenia jakieś glony z grzybami bez sztućców/pałeczek, a do picia 1,5 litra Coca-Coli oraz 1,5 litra wody. Widoczki może i były ładne, ale to co otrzymaliśmy w ogóle nas nie zadowoliło, więc wyjadając grzybki oraz pakując napoje do plecaków, jak najszybciej wsiedliśmy na nasze rumaki i udaliśmy się w stronę wypożyczalni. Proces oddania pojazdów przebiegł bezproblemowo, więc mieliśmy jeszcze cały wieczór przed nami (lot do Siem Reap z przesiadką w Bangkoku był o 8 rano, więc czasu mieliśmy AŻ NADMIAR). Postanowiliśmy udać się na kolację do knajpki ซุปกระดูกแม่โจ้ สาขาประตูเชียงใหม่ (32 Prapokkloa Rd, Tambon Phra Sing, Mueang Chiang Mai District, Chiang Mai 50200, Tajlandia). Posiłki również świetne, smaczne, świeże oraz tanie, do tego okazało się, że przypadkiem odkryliśmy najtańsze (według naszej wiedzy) piwo w centrum Chiang mai – 70 Bahtów. Po kolacji nasze kroki kierują się ku najbardziej imprezowej części miasta (zagłębie barów i klubów typowo dla turystów), tzn. w okolice baru/klubu Zoe in Yellow, jednakże w ogóle nam się tam nie podoba więc nie zatrzymując się w żadnym z barów, uciekamy stamtąd i wracamy do wcześniej poznanego baru Yoh, gdzie kolejny raz przyjemnie spędzamy czas.
Image
Jako, że lot mamy wcześnie, bo o 8 rano, koło północy uciekamy do spania, bo czeka nas pobudka na lot do Kambodży z przesiadką w Bangkoku, około 6 rano.
Góra
 Profil Relacje PM off
17 ludzi lubi ten post.
 
      
#3 PostWysłany: 11 Lip 2023 20:50 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 27 Lis 2011
Posty: 780
Loty: 197
Kilometry: 366 673
złoty
Przeoczyłem wcześnie tę relację.
Co do części pierwszej... poświęciłeś trochę miejsca na opisywanie nam dolegliwości, biegunek i wymiotów ;-). I jak ledwo się wykaraskałeś to poszedłeś do restauracji o nazwie Laksa, która o ironio po śląsku znaczy... BIEGUNKA :lol:
_________________
Image
Góra
 Profil Relacje PM off
3 ludzi lubi ten post.
 
      
#4 PostWysłany: 11 Lip 2023 23:39 
Moderator forum
Awatar użytkownika

Rejestracja: 06 Kwi 2014
Posty: 4121
Fajna relacja i zdjęcia. Wróciły wspomnienia.
I nie wiem, czy macie więcej szczęścia czy pecha. Czekam na ciąg dalszy.
_________________
Ιαπόνκα76
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#5 PostWysłany: 12 Lip 2023 10:51 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Lut 2014
Posty: 3050
Loty: 459
Kilometry: 870 109
złoty
W końcu jakaś prawdziwa relacja z ludzkimi wydzielinami. A nie tylko instagramowe foty z lustrzanek i zaklinanie rzeczywistości. Czekam na więcej;-)
_________________
Image
Góra
 Profil Relacje PM off
5 ludzi lubi ten post.
 
      
#6 PostWysłany: 21 Lip 2023 23:03 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 27 Maj 2016
Posty: 100
Loty: 34
Kilometry: 62 469
niebieski
część trzecia

Wczesna pobudka zdecydowanie nie poprawiła nam humorów, które nadszarpnięte problemami żołądkowymi po lekcji gotowania, dawały się we znaki. Całe szczęście lotnisko w Chiang Mai jest bardzo blisko centrum, więc zamówienie InDrive’a za kilkanaście złotych i dotarcie na terminal zajmuje nam niespełna 30 minut (myślę, że nawet mniej). Kolejne odruchowe czynności: taksówka-terminal-odprawa-bramki-lot-sen-lądowanie, i meldujemy się na lotnisku Don Mueang o godzinie 9.15. Samolot do Siem Reap mamy dopiero o 14.50, więc czasu mamy AŻ NADTO. Można by, tak myślę, w tym czasie zwiedzić solidnej wielkości miasto naszym tempem. Przez te 5 godzin szwędamy się dookoła lotniska szukając śniadania (kończy się na 7eleven), oraz na korzystaniu z lotniskowego internetu. Nic co mogłoby kogokolwiek zainteresować, ot zwykłe aktywności ludzi, którzy muszą jakoś zabić czas pomiędzy lotami.
Około 16 meldujemy się na lotnisku w Siem Reap, uderza nas po raz kolejny niesamowity upał, ponadto bardzo podoba nam się bryła lotniska, nawiązującego (prawdopodobnie) do historycznej, lokalnej architektury.
Przejście kontroli granicznej przebiega bardzo sprawnie, na dodatek jest czyściutko, klimatyzacja działa, wszystko doskonale zorganizowane, czego chcieć więcej. Na lotnisku czeka na nas kierowca tuktuka z hostelu Garden Village Guesthouse & Pool Bar.
2 noce dla 3 osób w pokoju 6 osobowym, kosztują nas po 22zł/noc, dodatkowo w tej cenie mamy transport z lotniska pod hostel. Cena świetna, ale sam hostel niestety bardzo brudny, plusem basen oraz transport. (dla niektórych plusem mogą być różnorakie imprezy, które się tam odbywają)
Po krótkiej pogawędce z kierowcą, pakujemy się na tuktuka i chłoniemy widoki i krajobraz, który jest całkowicie inny niż w Tajlandii czy Malezji. Jest tak jakby pusto, a zarazem jak w ulu, natomiast jeśli chodzi o pogodę to upał jest niewiarygodny, jest około 35 stopni w cieniu.
Image
Image
Image
Po dotarciu na miejsce ustalamy z naszym kierowcą, że nazajutrz ok. 6.30 odbierze nas spod hostelu i weźmie na wycieczkę do Angkor Wat, cena jeśli dobrze pamiętam to ok. 9 dolarów za osobę (nie mieliśmy się ochoty targować, naprawdę miły, porządny i prawdopodobnie uczciwy był to człowiek, a 9 dolarów za osobę za ponad 8 godzin wożenia, w dodatku zostaliśmy podrzuceni z lotniska oraz do bankomatu, to uczciwa cena według nas). Ciekawostką jest to, że większość cen podawana jest w dolarach, co więcej rozliczenia też raczej przeprowadzane są w tej walucie, my natomiast wymieniliśmy dolary na Riele ponieważ, nie chciało nam się wierzyć w słowa tuktukarza, że amerykańska waluta naprawdę wystarczy (brzmiało to jak typowy scam i naciąganie). Okazało się, że z dolarami czy bez ceny są jednakowe, a gdy istnieje potrzeba wydania reszty, to wiele razy była ona wydawana w sposób mieszany, np. kilka jednodolarówek i trochę lokalnej waluty. Więc generalnie nie ma większego sensu wymieniania pieniędzy, warto jedynie mieć mniejsze nominały w dolarach, a wszystko pójdzie gładko.
Po odebraniu łóżek, wyruszamy na miasto w poszukiwaniu jedzenia, traf pada na położoną dosłownie 300 metrów na południe od hostelu knajpkę (ulica Funky Ln), której nie sposób zidentyfikować na mapie, więc może ktoś po stołach lub zdjęciu menu, przy okazji bycia na miejscu, tam wstąpi rozpoznając ją. Ceny zwalają nas z nóg i to w pozytywnym tego słowa znaczeniu, wiedzieliśmy, że ma być tanio i rozsądnie ale nie że aż tak. Za 2 tradycyjne dania Amok, jedno fried egg rice, 3 rumy, 3 piwa oraz 3 wody, płacimy, uwaga, uwaga: 10.75$, czyli na kurs z marca było to 46zł. Wszystko bardzo smaczne, sycące, nikt się nie zatruł (chciałbym to miejsce polecić ale jak wyżej wspomniałem, nie da się znaleźć lokalu na mapach).
Image
Image
Image
W międzyczasie kupujemy wejściówki do Angkor Wat za 37$, bilety zakupione online i taka też wersja wystarcza żeby wejść na teren kompleksu. Najedzeni, zadowoleni oraz trochę zmęczeni podróżą i upałem, postanawiamy iść do ścisłego centrum, w okolice pub street. Tam też trafiamy do różnych barów, gdzie ceny za piwo wahają się między 0.5, do maksymalnie 1$, prosty drink cola z rumem to koszt również 1$, a wiaderko z drinkiem ok.4$.
Image
W międzyczasie gramy w beer ponga
Image
bilarda
Image
oraz w Ring Toss. Ogólnie Pub Street to specyficzne miejsce, można dostać tam wszystko czego się chce (a nawet więcej), za bardzo niewiele, natomiast jako miejsce do zabawy jest w porządku, tyłka nie urywa, ale tragedii ani przesadnej patologii nie zauważamy, wszyscy są spokojni, mili i uśmiechnięci. (zarówno mieszkańcy jak i turyści)
Image
Image
Wracamy do hostelu stosunkowo wcześnie ponieważ cały następny dzień mamy zaplanowany na zwiedzanie świątyń.
Przed snem korzystamy z basenu, gdzie gramy mecz w koszykówkę wodną z chłopakami z Beneluxu (niestety doznajemy sromotnej porażki, bo nasi rywale okazali się prawdziwymi koszykarzami)
Image
O 6.30, nie jedząc śniadania ani nie zabierając ze sobą ani mililitra wody, wsiadamy do tuktuka, z którego kierowcą umówiliśmy się dzień wcześniej, i udajemy się w krótką, 20 minutową podróż do pierwszej świątyni: Angkor Wat. Temperatura przed 7 rano, do tego czując we włosach wiatr, jest świetna, rześka i aż chce się nam coś robić.
Image
Po krótkim spacerze z naszego pojazdu, udajemy się do wejścia do świątyni, w tym momencie tarcza słońca zaczyna się wychylać zza budowli, więc widok jest niczego sobie.
Image
Image
Po przejściu mostu pontonowego (Rainbow Bridge był w remoncie), od razu zachywca nas ten kompleks
Image
Image
Image
Image
do tego spotykamy małpią rodzinkę i humory, pomimo wczesnej pory, są coraz lepsze.
Image
Image
Szczególne wrażenie robi monumentalność oraz dbałość o detale i fakt, że budowla ta powstała w XII wieku. Liczba turystów jest spora, ale nie ogromna, wszędzie można się dostać i nie odczuwa się jakiegoś ścisku czy przytłoczenia. Nie jest to na pewno rodzaj tłumu niczym na rynku w Krakowie w niedzielę o 15 lub w piątek wieczorem, ale turyści są widoczni.
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Po kilku wspinaczkach oraz dość długim spacerze wewnątrz kompleksu, okazuje się, że jest ledwie 8 rano, a temperatura zaczyna nas zabijać, ponadto nie mamy wody ani nie jedliśmy niczego przed przyjazdem, więc kończą nam się siły. Całe szczęście w okolicy znajdowały się kramiki z mydłem i powidłem ale też z wodą i oczywiście Coca-Colą, oba napoje z zadowoleniem kupiliśmy (były zimne oraz kosztowały niewiele).
Po odnalezieniu kierowcy udajemy się do Bayon Temple, która szczerze powiedziawszy chyba robi na nas większe wrażenie niż Angkor Wat. (myślę, że przez ilość twarzy umieszczonych na wieżach)
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Kolejnym przystankiem musiało być śniadanie, dochodziła 9, a my byliśmy już bardzo zmęczeni od upału, głodni i spragnieni. Minusem takiego rozwiązania było to, że musieliśmy zjeść na terenie kompleksu, przez co ceny były 2-3 krotnie zawyżone. Pomimo tego płacimy ok. 5-6$ za swoje posiłki (do tego pyszne szejki z mango), korzystamy z łazienki i udajemy się w dalszą podróż, odświeżeni i chętni nowych wrażeń.
Po posiłku pierwszym miejscem, które odwiedzamy jest Terrace of the Elephants, który znajduje się po drugiej stronie od naszej jadłodajni. Bogato zdobiony taras, z którego król mógł obserwować swoją armię, zwiedzamy w 10 minut i wsiadamy na tuktuka (jest to niesamowicie przyjemne uczucie, przy ponad 40 stopniowym upale czuć wiaterek i przez chwilę zapomnieć o skwarze)
Image
Image
Image
Następnie krótka wizytacja w Thommanon oraz Chau Say Tevoda, po której zaczynamy odczuwać bóle brzuchów (kolejny już raz…)
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Przedostatnim miejscem, które odwiedzamy jest świątynia Ta Keo, na której szczyt można wejść, korzystają z tego 2 osoby, ja natomiast już tak mocno czuje brzuch, że siedzę na murku pod budowlą.
Image
Image
Upał staje się nie do zniesienia, a my mamy przed sobą ostatnie miejsce, tzn. słynną świątynię Ta Prohm.
Nie oglądałem filmu Tomb Raider więc nawet nie wiedziałem, że budowla ta jest z tego znana na całym świecie, poza tym jest bardzo dobrze zachowana i z przyjemnością się po niej spaceruje, uroku dodają wszędobylskie drzewa, próbujące pochłonąć to co stworzył człowiek przed wiekami. W międzyczasie, będąc w środku świątyni, jeden z naszych ma poważny problem żołądkowy (po obiadku 😊), biegiem udaje się na parking tuktuków i znika na dobrych 30 minut, my w tym czasie spokojnie sobie zwiedzamy świątynie, gubiąc się w niej dwukrotnie.
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Po dotarciu do tuktuka, spotykamy naszego kierowcę śmiejącego się z naszego kolegi do rozpuku, (my troszkę też) oraz kumpla, w stanie średnim ale wskazującym, że wszystko idzie ku dobremu.
Image
Wymordowani jak po pracy w kamieniołomie (po raz kolejny), zostajemy odwiezieni do hostelu, gdzie odpoczywamy przed wieczorną eskapadą na miasto, przez resztę popołudnia.
Image
Wieczór spędzamy w tych samych miejscach co dzień wcześniej, z tym wyjątkiem, że za namową jednego z kolegów, udajemy się na „rybki”, gdzie za 3$, przez godzinę możemy trzymać nasze stopy w akwarium z rybami i popijać piwo, które otrzymuje się w cenie. Uczucie bardzo dziwne, przez pierwsze 5-10 minut, rzekłbym straszne, niesamowite łaskotki i chęć opuszczenia tego przybytku zdecydowanie przeważała, jednakże po parunastu minutach, gdy rybki trochę ochłonęły, dało się chwilę posiedzieć bez śmiechu czy podnoszenia nóg ponad taflę wody.
Image
Image
Rano przyjeżdża po nas kierowca, który ma nas zawieźć na autobus do Phnom Penh (zakupiliśmy go w pierwszej lepszej budce na ulicy, bo był tańszy niż przez internet, w cenie był również transport z hostelu do autobusu – cena: jeśli dobrze pamiętam, 10$)
W sumie to złapaliśmy się na tym, że wsiedliśmy do przypadkowego tuktuka, do którego zaprowadził nas jegomość, rzekomo z firmy transportowej, do tego wywiózł nas daleko poza centrum Siem Reap i gonił stary, żółty autobus, do którego koniec końców zostaliśmy zapakowani, dalej nie wiedząc gdzie my tak właściwie jesteśmy, ani gdzie my tak właściwie jedziemy. (Brzmiało to jak idealna przygoda typu: porwani turyści w Kambodży) Całe szczęście wszystko co wydawało się lekko podejrzane, było dobrze zorganizowane i po blisko 7 godzinach jazdy ( w tym oczywiście przerwa w międzyczasie w przydrożnym knajpo-sklepie) meldujemy się w stolicy Kambodży.
Image
Image
Image
Przedmieścia Phnom Penh nie napawają optymizmem, wszędzie wala się sporo śmieci, a i zabudowa pozostawia sporo do życzenia, jednakże bliżej centrum krajobraz zmienia się diametralnie. Po około dwukilometrowym spacerze przez centrum, podziwianiu zabudowy, wielu zdziwieniach skąd tyle tutaj Maybachów, Bentley'ów, Rolls Royce'ów, Lexusów i Mercedesów oraz piekleniu się, że chodniki nie mogą spełniać swojej funkcji przez wszędobylskie samochody oraz skutery, docieramy do miejsca, w którym spędzimy dwie najbliższe noce, tzn. do White Corner Hotel (309zł/2 noce/3 osoby + śniadanie). Hotel znajduje się kilometr od Stadionu Olimpijskiego i 3 kilometry od Pałacu Królewskiego, czysty, klimatyzacja działa, śniadanie w formie bufetu, internet szybki, zdecydowanie można go polecić, tym bardzie, że cena niesamowicie niska.
Image
Image
Jako że dzień praktycznie się już kończył, każdy przeprowadził pranie ubrań oraz samego siebie, i udaliśmy się na kolację. Traf pada na restaurację 11 Mini Kitche Hotpot (Street 360, Phnom Penh 12000, Kambodża), gdzie za 2 hotpoty, z 3 napojami płacimy 15 dolarów. Wszystko smaczne, świeże, czyste i bez rewelacji żołądkowych, polecamy. Wieczorem szybkie soju i udajemy się do spania, pełni wrażeń i wyczerpani.
Image
Kolejny dzień zaczyna się nieciekawie, zatrucie z Angkor Wat u jednego z kolegów nie chce przejść, więc udaje się on do apteki i na cały dzień zostaje w hotelu (kupuje kambodżański stoperan, który okazuje się naprawdę solidny).
Image
Nasza dwójka natomiast, ma w planie zwiedzić stolicę Kambodży. Pierwszym przystankiem jest położone nieopodal hotelu Tuol Sleng, czyli muzeum ludobójstwa w byłym więzieniu prowadzonym przez Czerwonych Khmerów. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie dość wysoka cena 10$ dolarów, która skutecznie nas odstrasza, i kieruje do kolejnego miejsca, tzn. Choeung Ek, inaczej Pól Śmierci.
Image
Image
Image
Nie decydujemy się na zwiedzanie muzeum ludobójstwa, ponieważ uważamy, że ciekawszym i ważniejszym miejscem są pola, więc bierzemy tuktuka za 8$ w obie strony i udajemy się na obrzeża. Za 3$ kupujemy bilety (6$ z audio przewodnikiem) i w ciszy zwiedzamy to przerażające miejsce. Ciężko mi cokolwiek na ten temat powiedzieć, każdy zapewne zna historię Kambodży za rządów Czerwonych Khmerów, więc niech ta historia, która jest ogólnodostępna, posłuży za opis uczuć i przeżyć, których nam dostarczyło to miejsce. Wszystko jest bardzo dobrze opisane po angielsku, więc nie ma problemu, z tym aby dogłębnie poznać historię tego miejsca, jak i kraju.
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Spędzamy tam około 1.5 godziny i lekko przygnębieni i zamyśleni udajemy się naszym tuktukiem pod Pałac Królewski. Pałac Królewski, którego nie dane było nam zwiedzić, ponieważ dokładnie w tym momencie odbywał się tam szczyt na linii Kambodża-Malezja, więc zamknięty był on na 4 spusty. Chcąc nie chcąc odbywamy zatem dłuższy spacer po reprezentacyjnej okolicy, pierwszy raz w życiu widzimy rzekę Mekong
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
obiad spożywamy w knajpie Sinan (# 19D Street 172 Sangkat Chey Chum Neas, 12206, Kambodża) Ceny wyższe niż gdzie indziej (w końcu znajdujemy się w ścisłym centrum) ale nadal było to ok. 3-4 dolary za posiłek z napojem.
Image
Pojedzeni i niewystarczająco zmęczeni, udajemy się w ogromnym skwarze w kilkukilometrowy spacer do hotelu, mijając po drodze Orussey Market oraz Stadion Olimpijski, gdzie robimy zakupy w jakimś luksusowym hipermarkecie (Lidl przy tym to sklep dla biedaków), wybieramy soju, wodę i małe przekąski i idziemy odpoczywać, ponieważ rano czeka nas autobus do Wietnamu (zakupiony przez internet za ok. 25$), w którym na niedobór atrakcji narzekać nie będziemy.
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Góra
 Profil Relacje PM off
15 ludzi lubi ten post.
 
      
#7 PostWysłany: 22 Lip 2023 03:01 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 14 Sie 2019
Posty: 516
złoty
Po prostu super relacja!!!
Czekam na wiecej!!!

I potwierdza to moja glebo zakorzeniona paranoje, ze do niektorych krajow to, tak profilaktycznie, bez Cipro i innych specjalow zoladkowych nie jade!
_________________
~~~ Do or do not. There is no try. ~~~
Gadam od rzeczy na Jutubie
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#8 PostWysłany: 22 Lip 2023 08:04 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 18 Sie 2011
Posty: 7604
HON fly4free
DAD napisał(a):
I jak ledwo się wykaraskałeś to poszedłeś do restauracji o nazwie Laksa, która o ironio po śląsku znaczy... BIEGUNKA


A w drugą stronę, mamy przecież Laxigen - lek na zaparcia :D
Zawsze, gdy jem laksę, nazwa tego leku kołacze mi się w tyle głowy. Na szczęście, póki co podobieństwo w nazwie pozostaje tylko podobieństwem w nazwie ;)
Góra
 Profil Relacje PM off
3 ludzi lubi ten post.
 
      
#9 PostWysłany: 23 Lip 2023 18:51 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 27 Maj 2016
Posty: 100
Loty: 34
Kilometry: 62 469
niebieski
Część czwarta

Zielony autobus wiezie nas do Ho Chi Minh we w miarę rozkładowym czasie, tj. 6 godzin, przejście granicy pieszo, króciutka odprawa i wsiadamy do autobusu już w Wietnamie.
Image
Image
Image
O 18 meldujemy się w centrum miasta i kierujemy swoje kroki do Grandma Lu – Banh Mi, Coffee & Hostel (41 Đ. Cô Bắc, Phường Cầu Ông Lãnh, Quận 1, Thành phố Hồ Chí Minh 700000, Wietnam), gdzie za 21zł/os mamy nocleg. Miejsce czyste, dość wygodne, każdy ma swoją „kapsułę”, w dobrej lokalizacji, a co najważniejsze w recepcji jest knajpka z Banh Mi. Ponadto gdy potrzebujemy przechować bagaż po wymeldowaniu możemy to zrobić, a nawet pozwolono nam wziąć prysznic i podładować telefony.
Meldujemy się w hostelu i pytamy gdzie można wymienić walutę ponieważ nie widzieliśmy żadnego kantoru, pomimo dość długiego spaceru. Okazuje się, że nie ma ich zbyt dużo więc udajemy się we wskazane miejsce, gdzie po bardzo dobrym kursie wymieniono nam dolary. Następnie kolega z problemami żołądkowymi udał się do bezpiecznego McDonaldsa, a nasza dwójka miała ochotę na zupę Pho i zimne piwo, więc wstąpiliśmy do pierwszej z brzegu restauracji, która okazała się dość droga (zupa ok. 100,000 dongów + 40,000 za piwo 330ml), jako że nie jedliśmy prawie 12 godzin, nie mieliśmy oporów żeby zamówić ciut za drogie, jak na ceny wietnamskie jedzenie. Było ono smaczne, ale nie lepsze niż street food, który testowaliśmy w kolejnych dniach. Po kolacji udaliśmy się do hostelu celem odpoczynku, jednakże poznajemy pewnego Holendra, z którym wychodzimy na miasto, w okolice Bui Vien Street. No, dzieje się tam, muzyka gra głośno, zewsząd atakują nas nagabywacze oraz panie i panowie chcący nas wepchnąć do lokali, my natomiast przechodzimy do końca i siadamy już w spokojnym rejonie, gdzie ludzi jest dużo mniej, muzyka jest cichsza i gdzie można porozmawiać. Ceny piwa wahają się między 20,000 a 50,000 dongów, więc bardzo rozsądnie, nie trzeba się w ogóle wysilać, raczej i tak trafia się na miejsca w dolnych granicach tychże widełek. Po paru zwiedzonych miejscach wracamy do hostelu, bo rano czeka nas zwiedzanie miasta, a wieczorem gwóźdź wietnamskiego programu, ale o tym później.
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Rano śniadanie jemy w knajpce w recepcji, gdzie za najdroższą i największą bagietkę płacimy 35,000 dongów, jedzenie pyszne, świeże i szybko podane, na dodatek na recepcji otrzymujemy jakieś talony do wykorzystania (później okaże się, że na darmowe jajko sadzone, ale zawsze coś). Najedzeni i gotowi do eksploracji udajemy się nad rzekę Sai Gon, gdzie czekają na nas ładne widoki na drugą stronę miasta, co więcej nabrzeże jest bardzo zadbane, proludzkie i do tego są zraszacze więc można się nieco ochłodzić. Można skorzystać z tramwaju wodnego, z którego my nie korzystamy, ale myślę, że jakbym był drugi raz, to był skorzystał.
Image
Image
Image
Image
Następnie udajemy się obejrzeć pomnik Ho Chi Minha, ratusz z czasów kolonizacji francuskiej oraz kolonialną salę koncertową i centrum baletu. Okolica ratusza sprawia świetne wrażenie, wszystko jest zadbane, w ładnym stylu bez kiczu. Jeśli można powiedzieć, że Francuzi zostawili po sobie w Wietnamie coś dobrego, to na pewno są to piękne kolonialne budynki oraz bagietki.
Image
Image
Image
Image
W międzyczasie zatrzymujemy się na chwilę ochłody w pierwszej lepszej kawiarence (upał się wzmaga więc po paru krokach jesteśmy zlani potem od stóp do głów), gdzie wlatuje kawa i cola.
Image
Image
Kolejnym miejsce, które odwiedzamy jest XIX wieczny budynek poczty, oczywiście z czasów kolonizacji, gdzie zaopatrujemy się w magnesy (mimo niezrozumienia przez niektórych współtowarzyszy podróży, lubię je zbierać i ledwo mieszczą się na lodówce), zaraz obok mamy możliwość zobaczenia Katedry Notre Dame w wydaniu Wietnamskim (jakieś podobieństwo na pewno można tam znaleźć).
Ostatnim miejscem, które chcemy odwiedzić, a tak naprawdę chyba najważniejszym punktem, jest Muzeum Wojny Wietnamskiej i Wojen Indochińskich. Po drodze mijamy Pałac Zjednoczenia i po chwili stajemy u bram muzeum.
Image
Image
Już zza płotu widzimy, że zdecydowanie nas to zainteresuje, więc czem prędzej kupujemy bilety (40,000 dongów) i meldujemy się w środku. Od razu możemy pooglądać zdobycze wietnamskiej armii pod postacią samolotów, helikopterów i czołgów. Szczerze, nie wiem sam co mam myśleć na ten temat. Nie robiłem w środku zdjęć, bo byłem zbyt zajęty czytaniem i pochłanianiem obrazów, natomiast niektóre rzeczy, których tam się dowiedziałem lub zobaczyłem (tygrysie klatki), a których nie byłem wcześniej świadom, lekko zbiły mnie z tropu. Moją główną myślą po wyjściu z muzeum było: czy naprawdę warto było wysyłać na śmierć na drugi koniec świata prawie 60 tysięcy własnych obywateli, a 150 tysięcy skazać na kalectwo, do tego wydać 150 miliardów dolarów, w imię wyimaginowanych celów i problemów oraz bycia wielkim bratem, podczas gdy własnym obywatelom, bardziej przydałyby się te zasoby, które zostały zużyte na wojnę w Wietnamie? Kto w ogóle się na to zgodził? Odpowiedzi na te pytania nie mam, o zbrodniach na cywilach nie wspomnę.
Image
Image
Image
Image
Image
Resztę popołudnia spędziliśmy na włóczeniu się po mieście, spróbowaliśmy trzciny cukrowej oraz wietnamskiego McDonaldsa (o ironio). Plecaki przez cały dzień przechowaliśmy na recepcji hostelu, gdzie wieczorem pozwolono nam się umyć oraz naładować telefony, przed zbliżającą się podróżą pociągiem do Hanoi.
Image
Image
Image
Image
Pociąg odjeżdżał o 20:55 z Ga Sai Gon, więc na spokojnie zrobiliśmy sobie zakupy na podróż i udaliśmy się na miejsce taksówką za kilkanaście złotych. (nie raz jeździło się w poradziceji pociągami więc wszystko było dla nas jasne, potem okazało się, że nawet pociąg jest produkcji radzieckiej więc czuliśmy się jak w domu)
Bilety kupiliśmy miesiąc wcześniej przez internet na stronie pośrednika. Na stronie pośrednika ponieważ nasze karty nie przechodziły przez bramkę płatności Kolei Wietnamskich, więc byliśmy zmuszeni zapłacić 60,000 dongów prowizji od jednego biletu. Miejsca mieliśmy w przedziale 4 osobowym, 2 dolne (1,213,000 + 60,000 dongów za miejsce ) i 1 górne (1,113,000 + 60,000 dongów za miejsce).
Po wejściu do przedziału uderza nas niesamowity chłód, klimatyzacja działa baaaaardzo mocno, a na dodatek nie da się jej wyłączyć. Ja śpię w spodenkach, skarpetkach i kominie na szyi, więc naprawdę musiało być zimno.
Doświadczeni wieloma podróżami pociągiem, i znając ten rodzaj wschodniego pociągu, czujemy się jak w domu. Wiemy gdzie jest samowar, toaleta i jak wszystko funkcjonuje podczas takiej 33 godzinnej podróży. Żywimy się zabranymi ze sobą bagietkami Banh Mi, zupkami chińskimi i przekąskami, w międzyczasie testujemy wódkę Hanoi (która podczas prób organoleptycznych okazuje się bardzo delikatna, co wynika z jej małej mocy), a gdy kończy nam się zapas jedzenia odwiedzamy stoiska na stacjach kolejowych. Z głodu i pragnienia nie da się umrzeć, wszystko działa tak jak powinno, no może poza tym, że wagon restauracyjny nie jest taki jak być powinien.
Image
Image
Image
Jeśli chodzi o krajobraz za oknem, bo to przecież najważniejsza rzecz podczas tej przejażdżki pociągiem, to zmienia się on diametralnie co chwile, tak jak i pogoda. Z miejskiego, zmienia się w pola ryżowe, potem wjeżdżamy w dżunglę i góry, by następnie przemierzać wybrzeże Morza Południowochinśkiego. W międzyczasie pogoda z upalnych ponad 30 stopni, zmienia się w deszczowe i ciężkie 20 parę. Przejazd pociągiem przez gęsty las w górach (dosłownie drzewa ocierały się o okna), a potem nagły wyjazd i jazda wzdłuż wybrzeża, robi świetne wrażenie, to było dokładnie to czego można było oczekiwać. Ja jestem usatysfakcjonowany tą podróżą, może nie jest to kaliber Kolei Transsyberyjskiej, ale na pewno nie jest to też kolej na Helu.
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Po 33 godzinach, o 6 rano, meldujemy się w pochłoniętym w półmroku Hanoi, gdzie na dodatek siąpi delikatny deszczyk.
Image
Problem jaki mamy to, że meldunek w hotelu jest dopiero za 8 godzin, a my nie mamy się gdzie podziać. (Hanoi Charming House – 195zł/3os/2noce, cena dobra, ale na pewno nie był to przybytek, który ma cokolwiek wspólnego z charming, w pokoju nie było okien, do tego w łazience był karaluch, a wszystko było brudne i zatęchłe, ale było się gdzie przespać więc nie ma co narzekać)
Image
Image
Image
Image
Image
Co więc zrobiliśmy mając tyle czasu i czując kapuśniaczek nad głową? Oczywiście poszliśmy zwiedzać pieszo. Pierwszym przystankiem (i w sumie jedynym tego poranka) było Hoan Kiem Lake, które pokryte mgłą wyglądało bardzo tajemniczo i interesująco. Nie mniej interesująco było na brzegu, gdzie o 7 rano setki ludzi, starych i młodych, kobiet i mężczyzn, tańczyło, gimnastykowało się i po prostu ruszało, jedni bez muzyki, sami na uboczu, inni w grupach, z głośną muzyką do pewnego rodzaju choreografii. Nie powiem lekko nas to zaskoczyło, ale było to urocze i ciekawe, że tak wcześnie masa ludzi wyszła na ulice i po prostu ćwiczyła i tańczyła. My w tym czasie chłonęliśmy widoki stolicy Wietnamu (która była całkiem inna niż Ho Chi Minh) i czekaliśmy aż jedyny w okolicy McDonalds się otworzy, żebyśmy mogli cokolwiek zjeść i skorzystać z toalety.
Image
Image
Image
Image
Po około 2 godzinach spędzonych w tym amerykańskim przybytku, stwierdziliśmy, że jest ledwie 10 z groszem, jesteśmy nieprawdopodobnie zmęczeni (kolejny raz chciałoby się powiedzieć, jak po pracy w kamieniołomie) i poszliśmy do naszego hoteliku, sprawdzić czy aby nie da się niczego zrobić, żeby zameldować się wcześniej. Traf chciał, że nasz pokój był już wolny, posprzątany, i za darmo pani pozwoliła nam zameldować się 4 godziny przed czasem. (do tego załatwiliśmy sobie pranie do odbioru dzień później, które nie dość, że kosztowało parę złotych, to przyszło wyprasowane i poskładane w kosteczkę) Fortuna po raz kolejny nam sprzyjała, więc korzystając z okazji, umyliśmy się, przespaliśmy i co najważniejsze odpoczęliśmy, tak żeby wieczorem mieć siłę wyjść i pozwiedzać okolicę.
Jako, że w pokoju nie było okna, to trochę nam się wszystko przeciągnęło, więc z dosłownego zwiedzania wyszły nici. Pozostało błąkanie się nocnymi ulicami stolicy, zjedzenie zupki i znalezienie Bia Hoi. Pierwszą część wieczoru spędziliśmy w Quán Bia Hơi Nam Còi (11 Đường Thành, Cửa Đông, Hoàn Kiếm, Hà Nội, Wietnam). 3 zupy, 3 paczki orzeszków oraz 6 Bia Hoi, kosztowało około 220,000 dongów. (pewnie każdego to ciekawi, Bia Hoi kosztuje od 6,000 do 15,000 dongów, średnio około 10,000). Po kolacji udaliśmy się na dalsze poszukiwania Bia Hoi, które okazało się może i nieprzyzwoicie tanie, ale za to w smaku jak woda i do tego praktycznie bez alkoholu, nie zostaliśmy fanami.
Image
Image
Image
Kolejny dzień rozpoczynamy wyjątkowo późno, bo dopiero koło 11, powodem takiego stanu rzeczy był oczywiście brak okna. Planów nie mieliśmy jakoś bardzo dużo, więc po szybkim śniadaniu w Bánh mì Vui (7 P. Hàng Da, Hàng Bông, Hoàn Kiếm, Hà Nội 100000, Wietnam) udajemy się na poszukiwanie pociągu jadącego między budynkami. Pierwszym miejscem, w które się udajemy jest oczywiście lokalizacja z mapy „Train Street”, nie tylko my chyba postąpiliśmy w ten sposób ponieważ na miejscu są tłumy. Każdy z osobna na żywo chciał się przekonać, że jest tam znak zakaz wejścia, stoi bramka, pilnowana przez wojskowego.
Image
W tym miejscu roi się od naciągaczy i taksówkarzy, którzy za „jedyne” 300,000 dongów zawiozą w „wyjątkowe miejsce” do podziwiania pociągu. Nam się to w ogóle nie podoba i idziemy pieszo około 500 metrów do miejsca, które na mapie wygląda jak potencjalnie dobry spocik do zobaczenia przejeżdżającego pociągu. Tam też nie za bardzo można wejść bo stoi pan kolejarz (niektórzy weszli), ale na spokojnie można sobie stać w bardzo dobrym miejscu nie narażając się na konflikty z prawem czy uszkodzenie ciała. Po godzinie pociąg przejeżdża, my staliśmy w praktycznie najlepszym miejscu, więc pojazd został uchwycony, tak jak na wielu popularnych blogach, bez żadnych tajnych sposobów ani włamywania się.
Image
Image
Image
Następnie udaliśmy się pod pomnik Lenina. (chciałem go zobaczyć, bo tak daleko wysuniętego na wschód jeszcze nie widziałem)
Image
Dzień zakończyliśmy pijąc egg coffee (genialny napój, nie pijam kawy ale to połączenie smakowało mi bardzo), jedząc podejrzane danie rybne oraz spacerując po francuskiej dzielnicy.
Image
Image
Image
Image
Image
Nazajutrz, jeden z kompanów uciekł do Sapy (w planach miał jeszcze 1.5 miesiąca w Azji), a my poszliśmy zobaczyć mauzoleum Ho Chi Minha. Okazało się baaaaardzo podobne do mauzoleum Lenina z Placu Czerwonego, tylko środki ostrożności dużo większe. Na wejściu zabrano nam plecaki i kamerę, w zamian dostaliśmy numerek (do zamknięcia mauzoleum było 30 minut), wiedząc że mamy mało czasu spieszyliśmy się, jednakże tłum ludzi chcących zobaczyć mumie był niebywały. Po wyjściu z drugiej strony, dobre kilkaset metrów od miejsca gdzie były nasze plecaki, rzuciliśmy się tam biegiem (byliśmy już spóźnieni). Na miejscu pracownicy już sprzątali i wejście było zamknięte, jednak oddali nam nasze bagaże, ale okazało się, że kamera jest całkowicie gdzie indziej, i że mamy iść w drugą stronę aby ją odebrać. Całe szczęście żołnierze byli bardzo mili i pomocni i po krótkiej pogawędce poszli do dziwnego budynku, w którym nie wiadomo dlaczego znalazła się nasza kamera i oddali nam ją. Pierwsza myśl? Kamera była sprawdzana, a wszystkie nagrania są usunięte. Rzeczywistość? Nic nie było usunięte, pozostało tylko milion pytań dlaczego zabrano kamerę w inne miejsce, a plecaki zostawiono tam gdzie je oddaliśmy.
Image
Image
Image
Image
Zmęczeni porannym rollercoasterem emocjonalnym, udaliśmy się autobusem na lotnisko, gdzie jeśli dobrze pamiętam około 16 mieliśmy lot do Bangkoku.
Image
Przed samym wylotem skusiliśmy się na obiad pod postacią dania Bun Cha (genialne!), które wraz z napojem kosztowało na lotnisku 10$. Tym samym rozpoczęła się 5 dniowa akcja powrót do Polski.
Image
Image
Góra
 Profil Relacje PM off
6 ludzi lubi ten post.
 
      
#10 PostWysłany: 27 Lip 2023 22:24 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 27 Maj 2016
Posty: 100
Loty: 34
Kilometry: 62 469
niebieski
Część piąta

Do Bangkoku na lotnisko Suvarnabhumi docieramy szybciutko i wygodnie (trafiły nam się miejsca przy wyjściu awaryjnym, więc nareszcie nasza podróż przebiegła komfortowo), zamawiamy taksówkę z InDrive’a za ok.40 zł pod nasz hostel Lamphu House Bangkok (77 Soirambruttri Chakkrapong Rd). Pokój czysty, z klimatyzacją, w samym centrum, minusem wspólna łazienka, koszt: 142zł/2os/2noce, wiec taniutko. Najpierw jednak, zmęczeni i głodni, wstępujemy do pierwszej napotkanej knajpy na skrzyżowaniu obok naszego noclegu, traf pada na I love ThaiFood (128 Chakrabongse Rd, Talat Yot, Phra Nakhon, Bangkok 10200, Tajlandia), miejsce to okazuje się to dobrym wyborem, jedzenie bardzo smaczne, ceny rozsądne (pad thai z kurczakiem 90 bahtów), minusem długi czas oczekiwania, ale smak niweluje niedogodności. Po blisko 2 tygodniach bez Pad Thaia, byłem w siódmym niebie, bo jest to mój ulubiony posiłek w Azji, a aktualnie chyba ulubione jedzenie wszechczasów, mógłbym go jeść o każdej porze, i tak też było przez następne 24 godziny.
Image
Image
Image
Po kolacji meldujemy się w pokoju, żeby odpocząć i zażyć kąpieli, przed krótkim spacerem, który zaplanowaliśmy jako ostatnią rzecz przed snem.
Po odświeżeniu odwiedzamy Rambuttri Alley oraz 7eleven, ale jesteśmy zbyt zmęczeni, żeby przetrawaić ilość bodźców, którymi zostajemy zaatakowani w okolicy. Kupujemy butelkę Hong Thong, pad thaia na drugą kolację na wynos w SomTum (bardzo przyjemne stoisko, pad thai z kurczakiem bodajże 50 bahtów, 77 Chakrabongse Rd, Chana Songkhram, Phra Nakhon, Bangkok 10200, Tajlandia) i uciekamy do pokoju zrelaksować się przed kolejnym ciężkim dniem.
Image
Khaosan Road zostawiamy celowo na następny wieczór bo mam wrażenie, że wybiłoby nam korki, gdybyśmy zobaczyli i usłyszeli to co nas tam spotkało dzień później.
Dzień rozpoczynamy późno, bo około południa (zmęczenie narasta z dnia na dzień), przed zwiedzaniem jemy śniadanie, a tak właściwie kolejne pad thaie, w knajpce obok hostelu – Geckobar (2 Chana Songkhram Alley, Chana Songkhram, Phra Nakhon, Bangkok 10200, Tajlandia) W skrócie, smaczne-tanie-bez zatrucia.
Image
Generalnie plan zwiedzania Bangkoku nie istniał, jakoś nie porwało nas to miasto podczas researchu, ani jego zabytki, więc pozwoliliśmy sobie po prostu chodzić i wejść nie do głównych atrakcji, ale tam gdzie nas ciągnęło. Przechadzając się po mieście zwiedzamy kampus Uniwersytetu Thammasat (przypadkiem), z dystansu widzimy świątynię Wat Arun, mijamy Pałac Królewski, Świątynię Wat Pho oraz Szmaragdowego Buddę.
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Nie wchodzimy do tych miejsc, ciągnie nas do China Town i do szwędania się uliczkami.
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Głównym punktem dnia jest Golden Mount Temple, gdzie rozpościerał się śliczny widok na miasto, a w cenie biletu otrzymujemy zimniutkie kokosy.
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Po tej powierzchownej parogodzinnej przechadzce, wracamy w okolice hostelu i udajemy się na Khaosan Rd, gdzie zastajemy jedną wielką, głośną imprezę. Muzyka, kluby, narkotyki, jedzenie i huk, tak można opisać to miejsce w skrócie
Image
my natomiast mamy w planie jedzeniowe pożegnanie z Azją oraz znalezienie Duriana (kupujemy go na stoisku za 80 bahtów). Kolacje jemy w lepszej restauracji (coś nowego na tym wyjeździe) Nopparat Cuisine and Gallery (130-7 6 132 Phra Athit Rd, Chana Songkhram, Phra Nakhon, Bangkok 10200, Tajlandia), ładny wystrój, świetna obsługa i smaczne jedzenie. Ceny zdecydowanie wyższe niż w innych miejscach, ale na ostatni posiłek, naszło nas na taki lokal. Jemy pad thaia, papaya salad, fried rice i jedno dziwne danie, kwaśno słodki makaron, który przypomina z wyglądu troszeczkę tatarski czak-czak, tylko że zamiast ciasta tutaj mamy pewien rodzaj smażonego i zlepionego makaronu.
Image
No dobitkę w pokoju próbujemy duriana (całkiem smaczny i nie śmierdzi aż tak jak można było to sobie wyobrazić czytając relacje ludzi w internecie)
Bangkok nie porwał nas, był głośny, niezbyt ładny i tłoczny, zdecydowanie ciekawsze było m.in. Kuala Lumpur czy Ho Chi Minh, nie żałuję tego, że ominęliśmy część atrakcji, które były opisywane jako OBOWIĄZKOWE, jestem usatysfakcjonowany z tego co zobaczyłem i myślę, że nic by mojej oceny nie zmieniło.
Rano z lotniska Don Muang mamy lot na Malediwy
Image
Image
Malediwy, które są jedną wielką niewiadomą, wcisnęliśmy je tam trochę na siłę, chcą zobaczyć co się stanie. Zasady są jakie są, trzeba mieć hotel i lot powrotny. Z tym drugim problemu nie było, jednakże nie chcieliśmy kupować hotelu, bo po co, będąc tam 10 godzin, postanowiliśmy spróbować dostać się na Malediwy zgrywając durni, i na tym też się przejechaliśmy. Odmówiono nam wejścia, i musieliśmy spędzić 10 godzin na malediwskim lotnisku, które przypomina dworzec PKS w mieście powiatowym, a na dodatek jest bardzo drogie, i za 2 posiłki na osobę wychodzi nas prawie 40 dolarów. Z perspektywy czasu, wyszło że lepszym pomysłem byłby najtańszy hotel/hostel, których ceny wahały się w okolicach 40-60 dolarów/2 osoby, dzięki któremu moglibyśmy szybko zwiedzić stolicę, zjeść coś w normalnej cenie, a co najważniejsze odpocząć i się umyć.
Image
Image
Image
Image
Po fakcie każdy mądry, więc płacąc więcej za posiłki na lotnisku niż za hotel z jedzeniem na mieście w stolicy, zmęczeni, brudni, znudzeni (darmowe wifi jest tylko przez 2 godziny), po 10 godzinach wsiadamy do samolotu lecącego do Abu Zabi.
Image
Plan na Dubaj był morderczy, biorąc pod uwagę, że od wylotu z Hanoi ciągle jesteśmy w ruchu i nie mamy kiedy porządnie odpocząć, cieszę się, że siłą woli przetrwaliśmy. Poniżej plan na pierwszy poranek w Emiratach:
-przylot do Abu Zabi ok. 2 rano
-autobus do Dubaju (1h jazdy)
Image
-dotarcie do IBN Battuta Bus Station o 3 rano
-śniadanie w pobliskim całodobowym McDonaldsie i chodzenie w kółko, po okolicy oraz galerii handlowej, aż na zegarkach wybije 7.30
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
-7.30 odbiór spod randomowego hotelu przez terenówkę z wykupionej wycieczki na pobliską pustynię
-do 13 atrakcje
-14 meldunek w hotelu na drugim końcu miasta
Tak w skrócie wyglądał nasz poranek w Emiratach.
32 godziny bez snu, brudni i zmęczeni, stawiamy się na wycieczce zorganizowanej przez Dream Journey Tourism, gdzie za 40$ mamy transport, jazdę na wielbłądzie, jazdę po wydmach i sandboarding. O 7.30 zostajemy odebrani przez miłego kierowcę i zmierzamy na południowy wschód od Dubaju. Po 40 minutach docieramy do pierwszego stopu, gdzie czeka na nas jazda wielbłądem (nie podobała nam się, źle się czuliśmy siedząc na tym zwierzaku), wizyta w sklepiku (kupujemy tragiczne jakościowo arafatki) i dla chętnych możliwość przejażdżki buggy (nie ma chętnych).
Image
Image
Image
Całość zajmuje około godzinę, po czym zostajemy zabrani na jazdę po wydmach. Początkowo jazda jest spokojna i nie robi większego wrażenia, po paru minutach jednak, wszystko obraca się przeciwko mnie i ledwo daje radę wysiedzieć do końca. Problem ze mną jest taki, że nie korzystam z wesołych miasteczek, karuzel, rollercoasterów itd. ponieważ robi mi się niedobrze, okazało się, że szybka jazda podczas której nie do końca jestem w stanie zlokalizować górę i dół, działa na mnie podobnie, i bardzo szybko zaczyna mnie mdlić i ledwo dotrzymuje do pauzy na wydmie.
Image
Image
Image
Image
Image
Na wydmie, na której mamy okazję porobić sobie zdjęcia, spróbować jazdy na sandboardzie i dla chętnych zrobić zdjęcia z orłem. Tego rodzaju atrakcje jak sandboard uderzają w moje gusta więc w tym aspekcie jestem zadowolony.
Image
Image
Około 13 wracamy do miasta, a mnie już do samego końca, aż do powrotu do Dubaju, mdli i zlewa zimny pot podczas jazdy.
Niestety nasz kierowca nie dał się namówić na podwózkę pod nasz hotel znajdujący się na drugim końcu miasta, więc ponownie lądujemy na IBN Battuta Bus Station, skąd metrem, które okazuje się autonomiczne, (bilet dzienny kosztuje ok. 20zł) jedziemy do hotelu: Premier Inn Dubai Al Jaddaf (Culture Village Al Jaddaf, Bur Dubai, Dubai, United Arab Emirates), który kosztuje nas 350zł/2os/2noce. Hotel znajduje się w nowobudowanej dzielnicy, 3 stacje metra od starego Dubaju, 9 stacji do Burdż Khalify. Według nas warto, cena bardzo dobra, czysto, schludnie, basen na dachu, wszystko czego potrzebowaliśmy do 2 dniowego odpoczynku po bardzo ciężkich dniach.
Image
Image
Zmęczeni nie na żarty dotaczamy się do hotelu, gdzie o 15 kładziemy się na chwilkę (w planie mamy popołudniowe zwiedzanie starego Dubaju). Zmęczenie jednak okazuje się na tyle duże, że budzimy się, uwaga, uwaga o 21… Nie pozostaje nam nic innego jak pójść na kolację do lokalnej restauracji Eat Max Restaurant (Al Jaddaf - Dubai - Zjednoczone Emiraty Arabskie), jest tam wiele kuchni w szczególności z państw, z których pochodzą imigranci w Emiratach. Zamawiamy mix grill dla 2 osób z hummusami, warzywami, frytkami, chlebkami, sosami oraz wspaniałą herbatą karak, która zostaje jednym z moich ulubionych napoi. Za cały obiad dla dwóch osób płacimy ledwie 80zł, i zadowoleni oraz przejedzeni wracamy do hotelu. Dziwią nas trochę opinie w Google, ledwie 3.7, według nas bez dwóch zdań można dać 5 gwiazdek. Po kolacji nie pozostało nam nic innego niż iść dalej spać, aby mieć siłę na zwiedzanie głównych atrakcji Dubaju w dniu kolejnym.
Image
Dzień rozpoczynamy od śniadania, tzn. od próby zjedzenia śniadania, ponieważ podczas zamówienia dowiadujemy się, że jest Ramadan. Koniec końców dostajemy jakieś jedzenie (większości z menu nie było), ale na wynos, więc musimy wrócić do hotelu aby je zjeść, bo nie za bardzo było gdzie usiąść na powietrzu. Trochę spóźnieni względem planu, jedziemy do starego Dubaju. W skrócie? Przypominało nam to park miniatur w Zatorze, praktycznie żadnych śladów życia, poza paroma stoiskami z pamiątkami, poza tym po uliczkach hulał wiatr, a same budynki były jakieś takie za ładne i sami nie wiemy czy były prawdziwe, czy zbudowane niedawno, pod turystów.
Image
Image
Image
Image
Następnie spacerem wzdłuż Dubai Creek zmierzamu ku stacji metra Al Ghubaiba Metro skąd jedziemy pod Dubai Frame. Budowla ciekawa, ładna, ale do teraz zachodzimy w głowę, skąd robione były zdjęcia zamieszczane w internecie, bo nasze, jak widać poniżej, robione naprzeciw Dubai Frame, nijak mają się tych umieszczanych w sieci. Przyznać jednak trzeba, że stojąc pod tym budynkiem robi on wrażenie, tak jak i park u podnóża Dubai Frame.
Image
Image
Parę przystanków dalej przechodząc, a tak właściwie przejeżdżając ruchomym chodnikiem, przez Dubai Mall, mamy okazję podziwiać Burdż Khalifę. Prawdopodobnie crème de la crème Dubaju, na szczyt nie wyjeżdżamy zniechęceni opiniami, oraz tym, że widok z góry nie powala. Sam wieżowiec? Niesamowicie to jest wielkie! O gro mnia ste! Przez palące słońce ciężko było nawet dostrzec czubek. Okolica dopieszczona, czysta, wszystko tak idealne jak tylko można sobie wyobrazić, w końcu jesteśmy pod najwyższym budynkiem na świecie, prawda? Nie wiem czy jest to najładniejszy wieżowiec jaki w życiu widziałem, ale na pewno jego ogrom przytłacza, i parę razy zadaje sobie człowiek pytanie, czy to coś naprawdę ma ponad 800 metrów?
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Na podwieczorek jedziemy monorailem na stację The Pointe, skąd rozpościera się widok na hotel Atlantis, cena 15 dirhamów w dwie strony. Widoczek znany z sieci i telewizji odhaczony, 15 minutowy spacer również, więc szybko stamtąd uciekamy, bo przytłacza nas lekko ilość Rosjan, są ich tam setki, praktycznie cały monorail, którym przyjechaliśmy, to my i tabuny Rosjan.
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Nie lubimy przebywać w miejscach gdzie są tłumy, więc dla odmiany zmierzamy ku ostatniej atrakcji – Dubai Marina. Tam oczywiście też spotykamy tysiące ludzi, ale za to widoki fajniejsze, więc chwilę przechadzamy się podziwiając to co powstało na pustyni.
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Generalnie tak zakończyła się nasza przygoda w Dubaju, który wzbudził w nas mieszane uczucia. Z jednej strony wszystko jest tam niesamowite i naj, ponadto podziw budzi to, że jesteśmy na pustyni, a tu takie rzeczy. Gorszą stroną tego cudu inżynierii, jest ilość imigrantów, którzy wydaje mi się, nie są nawet obywatelami drugiej kategorii, wątpliwości wzbudza też, ilość zasobów, zużytych jedynie w imię tego aby pokazać się światu. Jednak co by nie mówić Dubaj zrobił na nas wrażenie i cieszymy się, że mieliśmy okazję zobaczyć to wszystko na własne oczy.
Kolację jemy w tej samej knajpce co dzień wcześniej, serwujemy sobie ponownie ucztę mięsną oraz oczywiście herbatę karak.
Rano problemem okazuje się ponownie Ramadan
Image
ale udaje nam się bez problemu zjeść śniadanie w IBN Battuta Bus Station. Sam lot do Polski ponownie bez historii
Image
jedyną rzeczą, z którą musieliśmy się zmierzyć po wylądowaniu, był deszcz, kilka stopni powyżej zera i ogromna wilgotność powietrza. Nie powiem przeszywające zimno i ulewa nie wzbudziła w nas tęsknoty za naszym klimatem. Tym oto sposobem zameldowaliśmy się w Wielką Sobotę w naszych domach, stawiając się w całości, bez żadnych uszczerbków na zdrowiu i psychice. W 23 dni zwiedziliśmy dużo więcej niż powinniśmy, ale też o to chodziło, o zabójcze tempo. Następnym razem jednak, tydzień więcej byłby wskazany, żeby mieć kiedy się zregenerować.


Dla zainteresowanych, poniżej filmy z wyjazdu nagrane starą kamerą Sony, stąd taka oldschoolowa jakość:









Ostatnio edytowany przez watsky 21 Sie 2023 21:39, edytowano w sumie 6 razy
Góra
 Profil Relacje PM off
9 ludzi lubi ten post.
 
      
#11 PostWysłany: 28 Lip 2023 04:51 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 14 Sie 2019
Posty: 516
złoty
Relacja pierwsza klasa!!! Az zatesknilam za Hanoi i Dubajem! :)

A na Malediwach na lotnisku nie dali wam szansy, zeby stanac obok, wskoczyc na telefon i poszukac hotelu? Przed zaraza, jak sie bylo milym i uprzejmym, to panowie pogranicznicy na to pozwalali. O ile mialo sie roaming w telefonie, bo z wi-fi tam, to sami wiecie jak jest.
_________________
~~~ Do or do not. There is no try. ~~~
Gadam od rzeczy na Jutubie
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#12 PostWysłany: 28 Lip 2023 09:40 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 27 Maj 2016
Posty: 100
Loty: 34
Kilometry: 62 469
niebieski
Dziękuję za miłe słowa!
Niestety, gdy wszystko wyszło na jaw, od razu zostaliśmy zaproszeni, razem z paroma innymi osobami, do przejścia na terminal, skąd już nie było wyjścia. (Pomimo bycia miłym i uprzejmym :cry: )
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
Wyświetl posty z poprzednich:  Sortuj według  
Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 12 posty(ów) ] 

Wszystkie czasy w strefie UTC + 1 godzina (czas letni)


Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Przemm oraz 12 gości


Nie możesz zakładać nowych tematów na tym forum
Nie możesz odpowiadać w tematach na tym forum
Nie możesz edytować swoich postów na tym forum
Nie możesz usuwać swoich postów na tym forum
Nie możesz dodawać załączników na tym forum

Przeszukaj temat:
  
phpBB® Forum Software © phpBB Group